Stankiewicz: Powstał pomnik pokolenia "S". A zapomniano o największej polskiej emigracji

Muzeum Emigracji w Gdyni jest pomniczkiem, który pokolenie "Solidarności" postawiło samemu sobie. Bez oglądania się na młodszych. O fali wyjazdów po wejściu Polski do Unii - największej fali emigracyjnej w naszej historii - muzeum milczy. Dlaczego?

W muzealnym wyścigu trudno przegonić stolicę, w której – jak niedawna wieść niesie – ma powstać nowe, tym razem Muzeum Getta Warszawskiego (ale uwaga, ta nazwa pachnie paragrafem! Bezpieczniej pewnie mówić „Muzeum Byłego Niemiecko-Nazistowsko-Hitlerowskiego Ghetta w Warschau”). Ale z całą pewnością Pomorze nie musi się wstydzić otwartego w 2015 r. Muzeum Emigracji w Gdyni.

Muzeum jest na wskroś nowoczesne i fajne – w pozytywnym znaczeniu obu słów. Sama ekspozycja jest bardzo solidna, ale ładnie też grają szczegóły i konteksty (czyli to, o co się w Polsce na ogół nie dba). Niebanalny jest sam adres, bo Muzeum mieści się przy ulicy Polskiej 1, w gdyńskim porcie (a konkretnie: w zabytkowym budynku Dworca Morskiego przy Nabrzeżu Francuskim), z którego tysiące Polek i Polaków wyruszało w daleki świat. Jak mówi piosenka: „Może nie tu jest Ziemia Obiecana? Może gdzie indziej będzie rósł nasz syn?”.

Od piastowskich córek po realia PRL

Ekspozycję otwiera – z wysokiego F-dur – „Mazurek Dąbrowskiego”, przypominając, że nasz hymn narodowy jest pieśnią emigrantów. Patetycznie, ale celnie. Muzeum opowiada o różnych rodzajach emigracji i szkicuje procesy, które do niej prowadzą. Wszystko rozrysowane jest barwnie i szeroko, kontekst historyczny sięga tu córek piastowskich królów, które wychodząc za mąż, emigrowały do europejskich stolic.

Muzeum opowiada o migracji ze wsi do miast, a XIX-wieczne wyjazdy do USA pokazuje krok po kroku, od przekroczenia progu chaty, po zapuszczenie korzeni w Chicago – zabieg może tani, ale zawsze skuteczny. Po drodze jest też, jak najbardziej, wielka emigracja romantyczna, która (być może nieprzypadkowo w kontekście dzisiejszych dyskusji o uchodźcach) przedstawiona została jako emigracja przede wszystkim mężczyzn. Realia i dylematy lat wojny i PRL pokazano z drobiazgową pieczołowitością. Mamy tam wszystko, od wiernych kopii wagonów odchodzących na wschód, po socjalistyczne przewodniki po RFN. Można zwiedzać godzinami.

Ostatnie 25 lat - jedna wnęka i dwie małe tablice

To powiedziawszy, przejdźmy do najciekawszej części każdego tekstu, czyli do tego, co po „ale”. Muzeum Emigracji jest świetne, ale cała ta świetność i rozmach urywają się w chwili, gdy zwiedzając, przekraczamy linię roku 1989. Wtedy Emigracja staje się nagle Powrotem do Kraju, bo „wreszcie się udało” i „już można”. Pod koniec ekspozycji mamy nawet wielką multimedialną tablicę, która pokazuje, kto z wszystkich świętych mógł wrócić do kraju dzięki złotemu wiekowi końca czasów, który nastał w Polsce po roku ’89. Są tam wszyscy, od Jacka Kaczmarskiego, po Zuzannę Ziomecką. I tyle.

Mnie, człowiekowi urodzonemu w roku 1983, trudno jest przeboleć, czy choćby przełknąć to, w jaki sposób potraktowano całą emigrację już z III RP, szczególnie tę po roku 2004. Jest o niej tylko jedna – literalnie jedna! – salka, ba, nawet nie salka, ale wnęka stylizowana na wnętrze samolotu (i to takiego z lat 70.), dodana zupełnie od czapy i jakby w ostatniej chwili. W salce są dwie małe tablice, a temat skwitowano ultranaiwnymi sztampami z lat 90., które brzmią dziś jak wyjęte z socrealistycznej propagandy. „Swoboda pracy i nauki (...) to szansa dla wielu Polaków”. „Staże, stypendia, kontrakty – dziś wyjazdy za granicę są codziennością (...)”. Poza tym nic. Literalnie nic, zero eksponatów, zero jakiekolwiek narracji przekraczającej najczarniejszy banał. Powiedzieć, że to jest za mało, to nie powiedzieć nic.

Emigracja stukrotnie większa niż w Marcu '68

Fala wyjazdów z Polski po wejściu do Unii to największa fala emigracyjna w historii kraju i narodu (a nasze standardy w tej materii nigdy nie były niskie). Mamy półwiecze Marca ’68 – z całym szacunkiem, ale wypada pamiętać, że po 2004 r. wyjechało z Polski stukrotnie więcej ludzi niż wtedy.

Ale Muzeum o nich milczy: nie ma pytań dlaczego, nie ma opowieści jak, nie ma mowy o tym, na jak długo. Muzeum Emigracji jest – niestety – kolejnym dowodem, że najnowsza emigracja nie jest jeszcze tak utrwalona w narodowej mitologii jak te poprzednie i że nawet nie próbujemy o niej opowiedzieć, bo jest wciąż aktualna.

Ale czy w Polsce zawsze musimy czekać tak długo? To przecież już półtorej dekady, od kiedy najnowsi emigranci czekają na swojego Mickiewicza (choć lepiej Gombrowicza), który ich uwieczni.

Mentalność pokolenia „Solidarności”

Ten brak nie jest jednak przypadkiem. Muzeum Emigracji (choć nie tylko ono, ale to już osobny temat) jest bowiem pomniczkiem postawionym samemu sobie przez pokolenie, które wyprowadziło Polskę spod władzy sekretarzy. Jest ono kolejną mapą „mentalności pokolenia »Solidarności«”, czyli – przy całym szacunku do wspaniałości ruchu sprzed czterech dekad – powszechnego w pokoleniu powojennego wyżu przekonania, że wyobrażalna historia Polski zakończyła się wraz z upadkiem PRL, zaprowadzeniem dzikiego kapitalizmu, wejściem do NATO i UE. Wszystko, co później, to już tylko przypisy i roszczeniowość młodzieży, która nie pamięta, że ocet był na półkach, a komunizm – naprawdę.

Ta smutna salka z samolotem budzi więcej niż rozczarowanie – budzi złość. Złość na to, że w tej opowieści nie ma miejsca na słowo o tym, że połowa mojego pokolenia uciekła z Polski, bo ta miała im do zaoferowania tylko zmywak na Wyspach Brytyjskich.

Ta emigracja jest fundamentalnym doświadczeniem pokolenia i nadszedł wreszcie czas, żeby je włączyć w narrację o polskiej historii najnowszej. To ogromna szkoda, że jak dotąd twórcy wystawy się tego zadania nie podjęli – ale na Dworcu Morskim jest jeszcze miejsce, czekamy!

--- 

Dr Piotr Stankiewicz – filozof i pisarz, autor m.in. „Sztuki życia według stoików” (W.A.B., 2014) i „21 polskich grzechów głównych” (Bellona, 2018 – premiera 10 kwietnia), strony o stoicyzmie, i bloga Myślnik Stankiewicza

Więcej o: