Szanowni Czytelnicy! Służba zdrowia nam się sypie kawałek po kawałku. W naszym cyklu "Szpitalny wyzysk" publikujemy trzy mocne rozmowy: z pielęgniarką, ratownikiem medycznym i lekarzem. To oni na co dzień od rana do wieczora tkwią w samym sercu tego chorego systemu. Przeczytajcie, w jakich pracują warunkach i dlaczego - nawet po ośmiu godzinach czekania na pomoc w SOR-ze - nie ma sensu wyładowywać na nich frustracji.
Zapraszamy do dyskusji, czekamy na Wasze listy-felietony pod adresem listydoredakcji@gazeta.pl.
Damian Patecki, lekarz rezydent anestezjologii i intensywnej terapii w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym im. Kopernika w Łodzi, wiceprzewodniczący Porozumienia Rezydentów OZZL: Minister zdrowia to taka osoba, która jest trochę pozbawiona wpływu na rzeczywistość i porusza się w ramach wyznaczanych mu przez premiera i ministra finansów. Zawsze zależna od kogoś, taki petent.
- Problemów jest sporo. Na pewno niedobór lekarzy, który sprawia, że często z poczucia obowiązku przychodzimy do pracy, nawet lekko chorzy. Wiemy, jak nasza nieobecność może wpłynąć na pracę zespołu, w którym pracujemy.
- W praktyce dosyć łatwo to rozwiązać: zwiększyć nakłady pieniężne na ochronę zdrowia, podwyższyć wynagrodzenia i ściągać lekarzy z zagranicy. Zrobić w zasadzie to samo co inne kraje na świecie i zacząć konkurować o kadrę medyczną. W taki sam sposób jak prywatne firmy konkurują o programistów.
- Najprostsze rozwiązania są najlepsze, ale zamiast zmierzyć się z rzeczywistością, wypieramy ją, szukając wyimaginowanych oszczędności czy też uszczelniania systemu. Niestety, od czasów Balcerowicza w dobrym tonie jest powtarzanie, że ochrona zdrowia to worek bez dna. Tyle że to jeden z większych błędów intelektualnych, jaki popełniany jest w debacie publicznej na ten temat. Ochrona zdrowia oczywiście przerobi dodatkowe pieniądze, które do niej trafią, ale to przekłada się na korzyści.
Zoperujemy więcej ludzi, osoby starsze dostaną protezy czy zostanie u nich wyleczona zaćma. Takie ukryte potrzeby zdrowotne są w Polsce naprawdę duże, a te pieniądze zostaną wykorzystane do poprawy zdrowia obywateli.
- Ale też prawdziwe, dobrym przykładem dosypania pieniędzy są właśnie wspomniane endoprotezy i leczenie zaćmy. Zwiększono na to fundusze, lekarze w szpitalach dzień i noc zakładają te protezy, leczą zaćmę, to poprawia zdrowie obywateli, ale dodatkowo zarabiają także pracownicy. To pokazuje, jak w zasadzie wszystkie problemy świata można rozwiązać za pomocą pieniędzy.
- Często w dyskusjach pojawia się pewien rodzaj populizmu: co z tego będą mieli pacjenci, na przykład w kontekście szpitali i ich zadłużenia? Na pierwszy rzut oka nic, ale gdy uruchomimy długofalowe myślenie, zmienia się wiele. W tej chwili zadłużenie szpitali wynosi 11 mld zł. Jeśli dołożymy do systemu na ten cel taką kwotę, wyrównamy tę dziurę.
W dłuższej perspektywie to byłoby bardzo komfortowe, zdjęłoby z dyrektorów to obciążenie, myślenie o długu. Mogliby się zająć poprawą warunków placówki. Jednocześnie szpitale przestałyby płacić odsetki. Przecież państwo zadłuża się taniej niż szpitale, płaci mniejsze odsetki. Patrząc z tej perspektywy, olbrzymie zadłużenie to po prostu skrajna niegospodarność, marnowanie publicznych pieniędzy.
Damian Patecki Fot. Adam StÄpie?' / Agencja Wyborcza.pl
- Są różne szpitale, na przykład mój jest dobrze zarządzany i poukładany, ale to dlatego, że mój szpital, jeden z 14 centrów urazowych w kraju, jest po prostu potrzebny, to też duży ośrodek onkologiczny. Ma sformatowaną, określoną wizję. Niektórym szpitalom tego właśnie brakuje, nie wiadomo, jaką funkcję mają pełnić. Czasami warto się zastanowić, czy nie lepiej byłoby zlikwidować część szpitali...
- Jeśli są szpitale, które mają kłopoty kadrowe, finansowe albo są pozostawione ze względów politycznych, to dlaczego nie? Myślę, że to też jeden z problemów - nie wszystkie szpitale są właściwie do końca potrzebne. Można je likwidować, profilować na nowo.
- A czy my musimy wszystkich pchać do szpitali? Czy nie dałoby się ludzi leczyć jednodniowo, obsługiwać w poradniach? To wszystko wymaga zmiany filozofii!
- Ten obecny schemat, który funkcjonuje, w ogóle jest bez sensu.
- W pracy muszę być za dziesięć ósma, żeby zdążyć się przebrać, bo o ósmej zaczynamy odprawę. Dojeżdżam do szpitala rowerem...
- To taki nawyk, który został mi po kradzieży auta. Nie miałem pieniędzy, żeby kupić nowe, więc do poprzedniego szpitala jeździłem 12 kilometrów w jedną stronę, niezależnie od pory roku. Teraz pracuję bliżej, więc jest 7,5 kilometra.
- Odprawa, omawiamy stan pacjentów, rozmawiamy o tym, co działo się na dyżurze. Potem zabieram ze sobą leki i idę na blok, gdzie zazwyczaj czeka na mnie już pierwszy pacjent. Jako anestezjolog jestem zobowiązany, żeby z nim porozmawiać, sprawdzić badania, wypytać, czy dostosował się do zaleceń. Dopytać po prostu o rzeczy, o których dzień wcześniej - bo dzień przed zabiegiem także taką rozmowę przeprowadzam - mógł mi nie powiedzieć albo o tym zapomnieć.
- Teraz mam na przykład przydział na ortopedii. Jeśli wszystko idzie sprawnie, jesteśmy w stanie zrobić nawet cztery duże zabiegi w ciągu dnia plus inne obowiązki, jak konsultacje chirurgiczne czy przygotowanie pacjenta do zabiegu.
- Sporo zależy od dnia, ale około 14.30-15 kończę zabiegi, a później, w zależności od przydziału, rozmawiam z chorymi, którzy będą następnego dnia operowani. To ważne, by dobrze ich przygotować, zapoznać ze znieczuleniem. Im bardziej uda mi się sprawić, że pacjent zaufa lekarzowi, tym następnego dnia łatwiej będzie go przeprowadzić przez proces znieczulenia, będzie się mniej stresował. To trwa do 15.30, czasami trochę dłużej.
- Żeby było jasne: dla mnie praca z człowiekiem jest czymś, co daje najwięcej satysfakcji, najbardziej frustruje mnie zaś pisanie papierów. Przygotowanie i ocena przedoperacyjna to nasz obowiązek, który ma za zadanie maksymalnie zwiększyć bezpieczeństwo pacjenta.
Zdarzają się pacjenci z nierozpoznanymi chorobami lub tacy, którzy nie byli wcześniej leczeni. Zebranie informacji nie tylko wymaga dobrego kontaktu z nimi, ale też znacząco wpływa na cały proces leczenia. Operując pacjenta w trybie planowym, czyli kiedy zakłada się, że możliwa jest poprawa jego ogólnego stanu zdrowia, można zaszkodzić, mimo że chce się pomóc. Trzeba wtedy odroczyć zabieg. To jest bardzo trudna decyzja, wymagająca wnikliwej analizy. Zawsze trzeba myśleć o tym, co jest najlepsze dla pacjenta, i minimalizować ryzyko, które pomimo naszych starań zawsze występuje.
Są takie dni, takie zabiegi, że człowiek przygotowuje się do dużego zabiegu jak na wojnę. Zakładamy duże wkłucia do żył, aby mieć pewność, że w razie czego będziemy mogli szybko toczyć płyny i krew, upewniamy się, że mamy zabezpieczonych dużo preparatów krwiopochodnych, rozszerzamy monitoring, dbamy o to, by pacjent cały czas utrzymywał właściwą temperaturę. Nade wszystko dbamy o samego pacjenta i staramy się przeprowadzić go przez cały zabieg w taki sposób, który wiąże się z jak najmniejszą traumą. Po czym chirurg otwiera brzuch i okazuje się np., że dany guz jest nieoperacyjny, wszystkie te poczynione przez nas środki bezpieczeństwa nie będą potrzebne i kończymy zabieg. Jakiś czas później czuję pewien rodzaj smutku, którego nie potrafię zidentyfikować, po czym uświadamiam sobie, że ktoś stracił szansę na wyleczenie. Nie wiem, czy takie rzeczy powinny mnie dotykać, ale bardzo trudno jest od tego uciec, a zarazem zachować empatię.
- W moim szpitalu akurat dyżurów telefonicznych nie ma. Ponieważ jesteśmy jednym z 14 centrów urazowych w Polsce, są tylko normalne dyżury. Na każdym z nich jest pięciu anestezjologów, mamy nie tylko duży oddział intensywnej terapii, ale też duży blok operacyjny, który pracuje całą dobę.
- Około 30. To daje duży margines bezpieczeństwa. Jeden urlop nie wpływa na pracę zespołu, ale i tak jest ciężko, te braki kadrowe są odczuwalne. Znam przypadki oddziałów, gdzie jest 3-5 lekarzy, a choroba jednego oznacza jedno - dramat.
- Luty był dosyć fajnym miesiącem, pracowałem po 48 godzin tygodniowo, czyli razem 192 godziny.
- Udało mi się pooddawać swoje dyżury w ramach solidarności z kolegami i koleżankami, którzy protestowali. W marcu i kwietniu będzie już więcej. W marcu będzie to około 250 godzin w miesiącu - mam wtedy dwa dyżury po 24 godziny i cztery po 16 godzin. Z kolei w kwietniu to będzie jakieś 270 godzin. W marcu na przykład każdy wziął odpowiednią liczbę dyżurów, ponieważ część osób idzie na zwolnienia czy urlopy.
- W poniedziałek po ośmiu godzinach pracy mam na przykład dyżur 16-godzinny. Czyli kończę o 15.30 i zostaję do 8 rano. Natomiast pełne, odgórne, 24-godzinne dyżury występują tylko w soboty, niedziele i święta.
- Moja podstawowa pensja po podwyżce od ministra Radziwiłła i proteście głodowym, który zorganizowałem, to 4,5 tys. zł brutto. To pensja podstawowa, bez dyżurów. Przy mniej więcej sześciu dodatkowych dyżurach ta kwota się podwaja. Tyle dobrego, że mam umowę o pracę, więc zgodnie z prawem po takim dyżurze mam dzień wolny, ale są takie miejsca w Polsce, gdzie lekarze mają zlecenia lub kontrakty i tam pracują ciągiem.
Protest lekarzy rezydentów Fot. Bartosz Banka / Agencja Wyborcza.pl
- Zgodnie z prawem lekarze, pracownicy szpitali mają dodatek stażowy, który po pięciu latach pracy wynosi 5 proc. i następnie co roku rośnie o 1 proc. Są też miejsca, gdzie przed protestem lub po nim dyrektorzy zaczęli dosypywać pieniędzy, ale to ma trochę niestały charakter. To tak, jakby pracodawca w niektóre miesiące dawał dodatkowe pieniądze, a w niektóre nie. To oczywiście samo w sobie jest fajne, ale niestabilne, bo nie pozwala zaplanować życia, wydatków.
- Ja jestem w swoim szpitalu na etacie, nigdzie indziej nie pracuję, nie dałbym rady inaczej. Problemem jest regeneracja po 24-godzinnym dyżurze. Jeśli on wypada od czasu do czasu, to można się z tym jakoś uporać, ale jeżeli regularnie dyżurujemy, to musi dojść do radykalnego przeorganizowania trybu życia. Owszem, można byłoby stwierdzić, że super, lekarze dorabiają na dyżurach, że można tych pensji zazdrościć. Tylko to jest bez porównania z pensjami programistów, którzy spędzają każdy weekend w domu.
- Mimo tego obciążenia, łączenia pracy z życiem prywatnym staram się też znajdować czas na rozwój, śledzenie literatury. W kwietniu jadę na konferencję, co mnie cieszy. Problem w tym, że jadę na nią po dyżurze (śmiech). Mam nadzieję, że nie będzie za ciężki, żebym mógł z tego skorzystać. Dobrze jest każdego dnia znaleźć choć trochę czasu na czytanie czegoś, cały czas trzeba się rozwijać, to jedna z zalet tej pracy - ciągły aspekt samodoskonalenia się.
- Pracowałem najpierw przez dwa lata w Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi, tam pracowałem z dziećmi, a obecnie jestem, jak mówiłem, w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym w Łodzi, gdzie zajmuję się dorosłymi.
- Nie do końca, to wszystko jest głupio poukładane, a ja miałem sporo szczęścia. Zaraz po studiach, przed stażem, zarejestrowałem się jako bezrobotny. Potem poszedłem na staż i znów zarejestrowałem się jako bezrobotny. Są takie głupie luki, właśnie po studiach i po końcu stażu, a przed rozpoczęciem specjalizacji.
- Mimo tego, że brakuje lekarzy, nie było mi łatwo znaleźć pracy. Po stażu jeździłem po całym województwie łódzkim, szukając dobrego miejsca dla siebie. W Wigilię pojechałem do Matki Polki, spytać, czy nie chcieliby mnie przyjąć do pracy. Pomyślałem, że w Wigilię to mi pewnie nie odmówią. I nie odmówili, za co do dzisiaj jestem wdzięczny. To była wyboista droga, jedni przygotowywali się do świąt, a ja zastanawiałem się nad swoją przyszłością i miałem nadzieję, że uda mi się znaleźć pracę.
Zastanawiałem się też, jak to jest możliwe, że tak bardzo brakuje kadr medycznych, a polskie państwo robi wszystko, żeby mnie upokorzyć i zniechęcić. To działa w ten sposób: jeśli bardzo chcesz być sobie lekarzem, to sobie bądź, ale siedź cicho, konowale, bo ci zamkniemy usta powołaniem.
Protest lekarzy rezydentów Fot. Jakub Porzycki / Agencja Wyborcza.pl
- O tym się w ogóle mało mówi. Problemem są też stres i obciążenie zawodowe. Pracuje się pod ciągłym napięciem i w ułamku sekundy podejmuje się decyzje o czyimś zdrowiu i życiu. To jest tak, że z tym stresem trzeba sobie jakoś radzić, by funkcjonować. Co drugi dzień chodzę na siłownię, żeby odreagować. Kłopot pojawia się wtedy, kiedy po treningu dalej czuję złość.
- Moim zdaniem na pewno powinien istnieć rodzaj takiej superwizji, że na oddział przychodzi psycholog, by dowiedzieć się, jak funkcjonujemy. W Polsce w pewien sposób dehumanizuje się lekarzy, odbiera się im człowieczeństwo, nie dając im prawa do zmęczenia, do złego samopoczucia. Pacjenci, którzy przychodzą na SOR o trzeciej-czwartej w nocy z jakąś błahą dolegliwością, dziwią się, że lekarz nie jest radosny jak na filmach i jest mało empatyczny.
- Często pacjenci podchodzą do tego w ten sposób, że skoro lekarz jest w pracy, to ma pracować. Nie mają pojęcia, że na przykład to jego 20. godzina pracy. To chyba jeden z większych problemów. Jest mało lekarzy, wszyscy pracują ciężko, ale nie czują wsparcia ze strony społeczeństwa, szacunku, uznania. Ludzie pracujący od poniedziałku do piątku przez osiem godzin dziennie, twierdzą, że są zmęczeni, i nie mają wyobrażenia, że lekarze pracują po 80 godzin tygodniowo.
- To jest rzecz, o której mówią starsi koledzy, że lepiej pracowało im się kiedyś, gdy wyglądało to zupełnie inaczej, że w PRL było inaczej. Teraz lekarze są takimi chłopcami do bicia, odpowiadają za wszelkie błędy systemu. Warto powiedzieć też o orzecznictwie sądów, które często skazują lekarzy za niedobory organizacyjne, za które odpowiadają ludzie stojący wyżej: dyrektorzy czy politycy. Na przykład lekarz nie zrobił tomografii na dyżurze, bo tomograf był zepsuty.
Damian Patecki (drugi od lewej) Fot. Franciszek Mazur / Agencja Wyborcza.pl
- Zdaję sobie sprawę, że w tym systemie także pacjent jest poszkodowany. Czeka długo w kolejce na operacje, niby ma prawo do korzystania z ochrony zdrowia, ale to prawo teoretyczne, odroczone w czasie. To nie jest prawo, które jest rzeczywiste. To tak, jakbyśmy powiedzieli politykom: dobrze, dostaniecie nagrody za dwa lata, czekajcie cierpliwie. Coś takiego mówi się społeczeństwu, to jest nieuczciwe.
- Zeszły rok dał nam dużo. Protest głodowy czy wypowiadanie klauzul opt-out. Ludzie zobaczyli, że system opiera się na pracy w godzinach nadliczbowych oraz że to nie my odpowiadamy za źle zorganizowany system, ale politycy, i to wszystko wymaga zmiany. Sam odebrałem wiele wsparcia od społeczeństwa, sąsiadów. Wydaje mi się, że można pozwolić sobie na pewien optymizm i warto rozpatrywać w szerszej perspektywie to, jak podchodzimy do takiego dobra wspólnego jak zdrowie. Jeżeli państwo dobrze to zorganizuje, opieka zdrowotna może być tańsza i wydajniejsza.
- Trzeba to powiedzieć jasno: niestety nie. Był to bardzo gorzki kompromis, który nas bardzo dużo kosztował jako organizację i był negatywnie oceniany przez środowisko, któremu najbardziej zależało na wzroście nakładów. Za mało i zbyt późno – taka jest prawda, a same podwyżki są jakimś krokiem naprzód, ale nie są całkowitym spełnieniem postulatów. Mam jednak ten komfort psychiczny, że wiem, iż daliśmy z siebie wszystko.
Mamy tę świadomość, że doprowadziliśmy do epokowej zmiany, nasz protest głodowy dał ministrowi Radziwiłłowi polityczną moc zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia. W trakcie wypowiadania opt-outów walczyliśmy o przyśpieszenie tego wzrostu. Tutaj bardzo pozytywnie oceniamy ministra Szumowskiego i dajemy mu kredyt zaufania, wiemy, że też dał z siebie wszystko. Popatrzmy na całą sytuację realistycznie - gdyby poprzednie rządy zwiększały nakłady na ochronę zdrowia, byliśmy w zupełnie innym miejscu. Teraz wszystko zależy od samego środowiska i od społeczeństwa. Czy będziemy w stanie przekonać polityków, że zdrowie jest najważniejsze?
Zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia, by ją poprawić, to koszt rzędu minimum 20 mld zł rocznie już teraz, a w perspektywie ta kwota powinna się podwajać i potrajać. 1 proc. PKB to około 20 mld, a my powinniśmy zwiększyć nakłady na ochronę zdrowia o kilka punktów procentowych. Obecnie wydajemy na ochronę zdrowia 4,7 proc. PKB, a za te pieniądze nie da się zbudować dobrze działającej ochrony zdrowia. Eksperci twierdzą, że minimum bezpieczeństwa to 6,8 proc.
- Bez zwiększania nakładów na ochronę zdrowia sytuacja będzie się tylko pogarszać. Medycyna jest coraz bardziej kosztowna, my chcemy leczyć chorych tak jak na Zachodzie, ale w tej chwili mamy ułamek kwot i coraz mniej lekarzy i pielęgniarek. Dochodzi do tego perspektywa starzejącego się społeczeństwa, a więc te nakłady w przyszłości wzrosną same z siebie, a bez poprawy jakości teraz może być to niebezpieczne w ogóle dla utrzymania systemu.
- Politycy są bardzo cyniczni, nauczyliśmy się tego. Wychodzą z założenia, że jeśli jakaś grupa zawodowa nie walczy, to znaczy, że jest zadowolona. Sama zapowiedź protestu jest niczym, po prostu trzeba go zorganizować. Szkoda, że musi to tak wyglądać, że nie ma konstruktywnego dialogu. Choć zdarzały się przypadki, jak wtedy, gdy pielęgniarki były gotowe na naprawdę spory protest, a minister Zembala się z nimi dogadał. Tyle tylko, że wywalczyły wtedy za mało.
- W ramach porozumienia zawodów medycznych zorganizowaliśmy w 2016 roku wspólną manifestację. Jako PR OZZL popieramy innych przedstawicieli w ochronie zdrowia w ich aspiracjach. Zresztą, w naszym proteście głodowym brali udział także ratownicy medyczni. To był protest całego środowiska. Trudne jest natomiast stworzenie wspólnego frontu, bo każdy z zawodów ma swoją specyfikę, uwarunkowania. Już we własnym gronie trudno się dogadać i zmobilizować środowisko.
- W sferze ideologicznej - tak. Jedziemy na tym samym wózku, nasze położenie jest podobne. Takim eksperymentem jest porozumienie zawodów medycznych, gdzie udało się nam dzięki wielu wspaniałym osobom zebrać podpisy pod ustawą o zwiększeniu nakładów na ochronę zdrowia, którą Sejm odrzucił. I drugą o wynagrodzeniu pracowników, która leży gdzieś w szufladzie. Takie przejawy się zdarzają - zbieranie podpisów, głodówka czy manifestacja.
- Wszystkie grupy zawodowe mają świadomość potrzeby wielkich zmian systemowych. Ilekroć jednak wychodzą z postulatami głębokich zmian, tylekroć często kończy się podwyżkami. Nie dlatego, że sprzedają te postulaty, ale dlatego, że to jest najprostsze. Łatwiej jakiejś grupie zawodowej dać pieniądze, by zyskać spokój, mając świadomość tego, że powołaniem ochrony zdrowia jest leczenie, a nie protestowanie, oraz że z czasem zapał i siły słabną. Politykom dużo łatwiej jest grać na czas.
W cyklu "Szpitalny wyzysk" czytaj też:
Jutro w naszym cyklu artykuł Marka Balickiego, lekarza i byłego ministra zdrowia. Czekamy też na Wasze opinie pod adresem: listydoredakcji@gazeta.pl