Powiedzmy to sobie otwarcie: idzie wojna. Właściwie ona już się rozpoczęła. Reakcją na projekt nowego kodeksu pracy, który likwiduje śmieciówki, będzie wściekły opór pracodawców. Trudno im się dziwić. Przez ostatnie półtorej dekady to oni najbardziej korzystali na upowszechnieniu w Polsce umów pozakodeksowych. Dzieł, zleceń i wymuszonego samozatrudnienia. Niższe koszty, większa elastyczność i generalna przewaga pracodawcy nad pracownikiem były ukrytym rachunkiem za świetne samopoczucie sporej części polskich elit biznesowych i politycznych. Liczących zyski z nieprzerwanego wzrostu gospodarczego na „zielonej wyspie”. Problem w tym, że owoce tego wzrostu nie były dzielone sprawiedliwie.
Nie wiecie, o co chodzi? To zapytajcie sprzątaczek udających jednoosobowe korporacje, dziennikarzy na odnawianych w nieskończoność dziełach albo dyspozycyjnych na każde skinienie grafików czy kierowców. Milionów pracowników, którym w warunkach ekonomicznego szantażu wmówiono, że praca to praca. Nieważne jaka, jak płatna i na jakich warunkach. A jak się nie podoba, to proszę, tam są drzwi.
Propozycja nowego kodeksu zakłada w zasadzie likwidację umów śmieciowych. Jeśli kodeks przejdzie, to domyślnym sposobem pracy w Polsce będzie… umowa o pracę. Czyli normalny etat. Kiedyś cywilizowana norma. Dziś mityczny stwór, którego wielu na oczy nigdy nie widziało. Z ubezpieczeniem socjalno-emerytalnym. Z płatnym nieprzerwanym urlopem. Z prawem do zrzeszania się w związku. Jeśli pracodawca i pracownik chcą ze sobą pracować i porozumieją się co do warunków, to podpisują umowę o pracę. Tam, gdzie to możliwe – od razu na czas nieokreślony.
Od zasady domyślnego stałego etatu będzie kilka wyjątków – żeby rzeczywistości na śmierć nie zaregulować – na okres zbiorów w gospodarstwie rolnym, dla zatrudnionych w gorącym przedświątecznym szczycie w firmie wysyłkowej czy dla studentów do 26. roku życia albo emerytów, którzy chcą sobie dorobić.
Drugim dopuszczalnym sposobem świadczenia pracy w Polsce ma być samozatrudnienie. Aby jednak uniknąć plagi fikcyjnych jednoosobowych korporacji, w nowym prawie zamontowano wiele zabezpieczeń. Wszelkie wątpliwości sąd ma rozstrzygać na korzyść zatrudnienia. Ponadto pracodawca zaprzeczający istnieniu stosunku pracy ma obowiązek przeprowadzenia dowodu, że praca nie jest wykonywana pod jego kierownictwem.
Nie trzeba być jasnowidzem, żeby wiedzieć, co się będzie działo wokół nowego kodeksu w najbliższych miesiącach. Pracodawcy swojej „przewagi konkurencyjnej” tak łatwo nie oddadzą. Jeśli więc rząd skieruje nowelę na ścieżkę sejmową, to będą ją torpedować różnymi kanałami i przy pomocy najróżniejszych argumentów.
Po pierwsze, będą powtarzać, że gospodarka likwidacji śmieciówek nie wytrzyma. Pojawią się podpierane ekonomicznymi autorytetami analizy, z których będzie wynikało, że czekają nas wzrost bezrobocia i spadek zarobków. Będziemy czytali, że przeciętny pracodawca zostanie zmuszony do zredukowania zatrudnienia o 30 proc. (Dlaczego akurat tyle? Nie wiadomo. Ważne, żeby pojawiła się cyfra. Cyfry zawsze dodają wiarygodności). Tak dzieje się za każdym razem i wszędzie tam, gdzie dyskutowana jest jakaś propracownicza reforma. W ostatnich latach w Polsce ten sam typ argumentacji towarzyszył podwyższaniu płacy minimalnej, ozusowaniu niektórych śmieciówek czy wprowadzeniu programu 500 plus. Zazwyczaj strachy się nie sprawdzają. Nie przeszkadza to jednak w ich powtarzaniu. Straszenie nic przecież nie kosztuje.
Po drugie, strategią pracodawców, której możemy się spodziewać, będzie dezorientacja. Na przykład wskazywanie, że projekt nowego kodeksu jest tak naprawdę antypracowniczy. To wyjątkowo perfidny trik, bo zazwyczaj polega na wyciąganiu z nowego prawa tych jego elementów, które zostały tam wpisane, by… udobruchać pracodawców. Zawrzeć jakiś kompromis i osłodzić im pożegnanie ze śmieciówką. Usłyszymy więc pewnie, że „tak naprawdę” liczą się prowadzone przez pracodawców konta nadgodzin (choć to mechanizm, na który trzeba będzie uzyskać zgodę związków). Będzie też mowa o wzmocnieniu dużych central związkowych kosztem mniejszych graczy. Tak jakby los Inicjatywy Pracowniczej wcześniej leżał pracodawcom mocno na sercu. Wielu ludzi o propracowniczej wrażliwości się na ten trik niestety nabierze.
Po trzecie, będą mówili, że tak naprawdę nic się nie zmieni. Usłyszymy pewnie, że nowy kodeks to bicie piany, a dotychczasowy kodeks świetnie bronił praw pracowniczych. Że to fetyszyzowanie prawa. Albo że zamiast kodeksu należałoby wzmocnić Państwową Inspekcję Pracy, żeby przestrzegania starego kodeksu pilnowała (tak jakby silniejsza PIP i nowy kodeks to były rzeczy w jakikolwiek sposób zamienne). Kiedy usłyszymy ten argument, pamiętajmy o jednym: gdyby nowy kodeks nic nie zmieniał, toby nie był torpedowany. Wtedy by nikogo nie grzał i nikogo nie ziębił.
Po czwarte wreszcie, wiele osób da się złapać na haczyk, że skoro prawo powstało w PiS-owskim Ministerstwie Pracy, to jest z gruntu podejrzane. Trzeba więc nowy kodeks wyrzucić do śmietnika bez czytania jako coś z gruntu toksycznego. W tę pułapkę wpadnie zapewne spora cześć lewicowo usposobionego anty-PiS-u.
Przysłuchując się debacie o pracy w najbliższych tygodniach i miesiącach, pamiętajmy o jednym: nie ma rozwiązań idealnych. Ale jeśli nie teraz, to kiedy?