Fejfer: Efekt dupka. Statystycznie im droższe auto, tym kierowca bardziej krnąbrny

Po przekroczeniu rocznych dochodów na poziomie 150 tys. zł kolejne pieniądze zaczynają szkodzić, bo zabijają empatię i podwyższają poziom roszczeniowości. Im jesteśmy bogatsi, tym mniej stajemy się skłonni do pomocy i dzielenia się swoimi zasobami.

"Pieniądze nie dają szczęścia. Ja na przykład mam teraz 50 milionów dolarów i jestem tak samo szczęśliwy jak wtedy, kiedy miałem 48 milionów dolarów". Ten żart, który przypisuje się Arnoldowi Schwarzeneggerowi świetnie streszcza coś, co ekonomiści nazywają malejącą krańcową użytecznością dochodu. Im jesteśmy zamożniejsi, tym każda kolejna podwyżka jest dla nas mniej warta.

W 1974 roku ekonomista Richard Easterlin opublikował jeden z najczęściej cytowanych artykułów ekonomicznych ostatnich dekad: "Czy wzrost ekonomiczny zwiększa pomyślność ludzi". Badając głównie kraje bogate, doszedł do wniosku, że o ile zamożniejsze społeczeństwa są z reguły szczęśliwsze niż te biedniejsze, o tyle dalsze bogacenie się już zamożnych społeczeństw nie wpływa na zwiększenie poczucia szczęścia obywateli. To zjawisko zwane jest paradoksem Easterlina. Badacze wiążą je z tym, że pieniądze czynią nas szczęśliwymi do momentu zabezpieczenia wszystkich podstawowych potrzeb. Jeżeli jesteśmy nasyceni, zdrowi, mamy dach nad głową, jakiś środek transportu, ubrania i możemy jeszcze trochę odłożyć, to w zasadzie czujemy, że w naszym życiu – przynajmniej od strony ekonomicznej – wszystko gra.

Paradoks Easterlina był wałkowany przez ekonomistów i psychologów przez ostatnie dziesięciolecia na setki sposobów. Niektórzy znaleźli w nim pewne dziury. Okazało się bowiem, że w niektórych zamożnych społeczeństwach poziom szczęścia wraz z dalszym bogaceniem się jednak rośnie. Dlaczego? Shigehiro Oishi z Uniwersytetu Virginia i Selin Kesebir z London Business School argumentują, że na wzrost szczęścia wpływ ma równość – w bogatych krajach o wysokich nierównościach wzrost zamożności nie przyczynia się do wzrostu zadowolenia. Tymczasem w krajach równiejszych, takich jak Dania czy Luksemburg, gdzie wzrost PKB przekłada się na życie większości obywateli, rośnie też ogólny poziom zadowolenia z życia.

Gowinowi pieniądze szczęścia nie dają

Zależności między szczęściem i ekonomią są więc subtelne i z pewnością nie da się ich zredukować do wulgarnego stwierdzenia: kto bogatszy, ten szczęśliwszy. Niedawno w "Nature", jednym z najbardziej prestiżowych periodyków naukowych na świecie, ukazał się artykuł, z którego wynika, ile pieniędzy musimy mieć, aby być szczęśliwymi. Globalna średnia wyniosła 95 tys. międzynarodowych dolarów rocznie (międzynarodowy dolar jest sztuczną walutą stworzoną w celu wyeliminowania różnic w poziomach cen między państwami). Kwota zależy oczywiście od miejsca zamieszkania.

I tak w Afryce Subsaharyjskiej poziom zarobków potrzebnych do szczęścia (40 tys. dol.) jest mniejszy niż na przykład na Bliskim Wschodzie (115 tys. dol.). W Europie Środkowo-Wschodniej, a więc również w Polsce, ten poziom to około 45 tys. dol., czyli mniej więcej 153 tys. zł rocznie, co daje niecałe 13 tys. zł na rękę miesięcznie. Przypomnijmy – za taką kwotę minister Jarosław Gowin miał problem, żeby dociągnąć do pierwszego. Co jeszcze ciekawsze, na podstawie danych GUS możemy szacować, że tego typu pieniądze zarabia 1-2 proc. pracujących Polaków. Tak absurdalnie niewielka liczba osób w Polsce może być szczęśliwa, przynajmniej w kontekście ekonomicznym.

Wysoka pozycja społeczna zabija w nas empatię

Ale jest coś jeszcze bardziej interesującego, o czym informuje "Nature". Powyżej tego punktu nasycenia gotówką, kiedy mamy już zapewnione wszystkie potrzeby ekonomiczne – niezły samochód, mieszkanie, być może domek za miastem, stać nas na dobre wakacje, hobby, zabezpieczenie dzieci i wyjście ze znajomymi do kina i restauracji – kolejne pieniądze zaczynają szkodzić. I dzieje się tak na kilku poziomach.

Po pierwsze, mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem do wspomnianej wyżej krańcowej użyteczności dochodu, czyli z krańcową użytecznością konsumpcji. O co chodzi? Wyobraźmy sobie spragnionego wędrowca przez pustynię (najlepiej siebie). Zapewne niewiele jest uczuć tak wspaniałych jak pierwsza szklanka wody po długim marszu w morderczej temperaturze. Ale ta sama szklanka wody pita w domu już nie powoduje euforii. Badania potwierdzają, że osoby zamożniejsze mają większy kłopot z cieszeniem się różnymi dobrami właśnie dlatego, że są dla nich łatwo dostępne. Najlepsze hotele, jacht, motorówka, wykwintne dania – dla osób zamożnych tego typu rzeczy powszednieją niczym woda.

Po drugie, wysoka pozycja społeczna zabija w nas empatię. Badacz wpływu pozycji socjoekonomicznych na zachowanie Paul Piff nazwał to zjawisko "asshole effect", czyli efektem dupka. W jednym z eksperymentów udowodnił, że cena auta wpływa na łamanie przepisów. Statystycznie im droższe auto, tym kierowca bardziej krnąbrny. Najbogatsi przebadani przez niego studenci byli również bardziej… roszczeniowi. Z badań Piffa wynika też – co może się kłócić z powszechnymi intuicjami – że im jesteśmy bogatsi tym jesteśmy mniej skłonni do pomocy i dzielenia się swoimi zasobami.

Po trzecie, jeśli zarabiamy bardzo dużo, zaczynamy się ścigać na dobra pozycjonalne – coraz więcej środków zaczynamy przeznaczać na bezsensowne oznaki statusu, takie jak T-shirty za 1500 zł, drogą biżuterię, coraz lepsze samochody, absurdalnie wielkie telewizory i hi-endowy sprzęt audio w postaci na przykład kolumn głośnikowych za 350 tys.

Kolejne i kolejne coraz lepsze gadżety nie służą więc nam do tego, aby było nam jeszcze lepiej. Są one niczym innym – choć często sami na poziomie świadomości nie musimy zdawać sobie z tego sprawy – jak paliwem w wyścigu zbrojeń bogaczy; stanowią kolejne trofea, dzięki którym chcemy się sytuować wyżej i wyżej na drabinie prestiżu. Po przekroczeniu rocznych dochodów na poziomie wymienionych 150 tys. zł kolejne pieniądze zaczynają nam szkodzić, bo rodzą stres związany z tym, że zaczyna nas pochłaniać prestiżowa rywalizacja. Musimy mieć ciągle lepsze i lepsze gadżety w porównaniu z gadżetami innych zamożnych.

Powiedzenie Arnolda Schwarzeneggera można więc odczytać w ten sposób: gdy ma się 50 mln dol., jest się tak samo szczęśliwym jak wtedy, kiedy ma się 48 mln, ale zapewne jest się jeszcze szczęśliwszym, nie mając nawet okrągłego miliona.

Kamil Fejfer – analityk rynku pracy, dziennikarz freelancer. Autor książki „Zawód”, twórca facebookowego Magazynu Porażka skierowanego do tych, którym nie wyszło, czyli do prawie wszystkich. Obecnie pracuje nad książką poświęconą kobietom na rynku pracy.