Wstyd powiedzieć, ale polskie elity nie żyją tu i teraz. Łatwiej z nimi pogadać o rozmieszczeniu oddziałów w bitwie pod Kłuszynem niż o szansach na przywrócenie solidarnościowego systemu emerytalnego. A na dźwięk skrótu NSZ zapłonie im w oczach ogień, choć zgaśnie natychmiast, gdy usłyszą o nowelizacji prawa pracy.
Historia jest jak dobry alkohol. Nikt rozsądny nie zaprzeczy, że można się w niej rozsmakowywać i rozprawiać na ten temat godzinami. Ale przychodzi taki moment, gdy już wiadomo, że każda następna szklaneczka niczego dobrego nie przyniesie. A z polskimi politykami i publicystami jest tak, że już dawno temu wypili za dużo. Teraz mamy ten moment, gdy kompletnie zalany wujek desperacko szuka kompana do kieliszka, wykrzykując przy tym: „Ze mną się, k…, nie napijesz?!”.
Efekt jest taki, że żyjemy w wyobrażonej przeszłości. Według niektórych właśnie powtarza się nam Marzec 1968. Nie ma tylko zgody co do tego, czy Kaczyński jest tylko Gomułką czy może jednak Moczarem. Wcześniej zupełnie na serio PiS bywał porównywany do PZPR i NSDAP. O ile jednak u opozycji takie porównania to tylko publicystyka, o tyle po stronie rządowej w realizację historycznych obsesji został zaangażowany cały aparat państwowy. Doszło więc do tego, że koniecznie trzeba przy pomocy cenzorskiej ustawy odtworzyć „prawdziwy” przebieg niemieckiej okupacji w Polsce. Tak jakby to mogło cokolwiek w strasznej historii Holocaustu pozmieniać. Wcześniej w ramach wprowadzania nowej antykomunistycznej politpoprawności władze uznały, że dąbrowszczacy albo Armia Ludowa nie nadają się na patronów ulic w polskich miastach. A gdy ktoś nieśmiało próbuje przypomnieć, że są w tym kraju pilniejsze sprawy niż wymiana tablic z nazwami ulic, uznaje się go za ignoranta, który nie potrafi docenić fundamentalnego znaczenia historii oraz dobrego imienia narodu.
Smutną kulminacją tych procesów jest los ustawy reprywatyzacyjnej. Przygotowany akt prawny miał (w przeciwieństwie do ustawy o IPN) przynieść bardzo realny efekt. Zakończyć proces oddawania nieruchomości w naturze (to znaczy wraz z mieszkańcami) oraz patologii handlu roszczeniami. Mógł rozwiązać poważny społeczny problem, który uderzał w najsłabszych lokatorów komunalnych i sprawiał, że niemożliwe jest w polskich miastach prowadzenie sensownej polityki mieszkaniowej. Na taką ustawę był czas i było miejsce. Jej przeprowadzenie stało się rodzajem papierka lakmusowego prospołecznych aspiracji PiS. Nie mówiąc już o tym, że taka ustawa znacząco wzmacniałaby partię przed jesiennymi wyborami samorządowymi. Ale ustawy nie będzie. Właśnie z powodu burzy, jaka wybuchła przy okazji nowelizacji ustawy o IPN PiS ustawę reprywatyzacyjną schował do szuflady. W ten oto sposób abstrakcyjne „dobre imię narodu polskiego” wygrało z niezwykle realnym materialnym problemem tysięcy najsłabszych Polek i Polaków. Świadomość kolejny raz okazała się ważniejsza od bytu. A wszystko przez historyczne obsesje polskiej klasy politycznej.
Przez pierwsze dwa lata rządów PiS był trochę jak Barcelona w czasach Pepa Guardioli. Rozgrywał przeciwnika, jak chciał, i co chwila kończył serie podań efektownym strzałem na bramkę. Z pracą jest źle, bo śmieciówki i wymuszone samozatrudnienie? Wchodzi godzinowa stawka minimalna i jest 1:0 dla PiS. Podatki wyciekają na potęgę? A jak ktoś próbuje to zmienić, to natychmiast podnosi się krzyk oburzonych przedsiębiorców? Następuje uszczelnienie VAT i jest 2:0. Państwo polskie nie troszczy się o swoich obywateli? 500 plus i mamy 3:0. Polacy pracują za dużo? Ustawa o handlu w niedziele i 4:0. Opozycyjny anty-PiS łkał oczywiście ze wściekłości, ale był bezradny. Podobnie jak rywale grającej kiedyś tiki-takę Barcelony.
Aż tu nagle coś się zacięło. Niemal z dnia na dzień PiS nagle przestał grać swoje. Jakby po rekonstrukcji rządu na boisko wyszedł PiS sprzed lat. Niby pod nowym kierownictwem, a jednak nieskuteczny, pogubiony i wiecznie wczorajszy. Przekonany, że jest oblężoną twierdzą i jedynym obrońcą historycznej prawdy. Redutą pamięci. Efekt jest taki, że od kilku tygodni gra toczy się niemal wyłącznie pod PiS-owską bramką. Politycy PiS wpadli w tę pułapkę właśnie z powodu obsesji historii, na którą cierpią. I nie tylko oni.
Nie wiem, czy to dlatego, że w szeregach polskich elit opiniotwórczych III RP zawsze było wielu historyków. Zarówno za Platformy (Komorowski, Tusk, Borusewicz), jak i za PiS (Błaszczak, Morawiecki, Szydło). Niby to nic takiego, ale jednak robi swoje. A może idzie raczej o to, że opiniotwórcze zaplecze obu obozów uwielbiało historycznym samogonem swych czytelników regularnie rozpijać. Tropić w historii zakamuflowane przestrogi albo snuć pijackie nadzieje na przyszłość. „Gazeta Wyborcza” wojowała więc z widmem odradzającego się faszyzmu. Nawet wtedy, gdy żaden faszyzm się w Polsce wcale nie odradzał. W tym samym czasie jej prawicowe odpowiedniki tropiły napierający z zachodu „kulturowy marksizm”, który co do zasady jest tylko kontynuacją radzieckiego imperializmu doświadczanego wcześniej. Co znakomicie wypaczyło obraz Europy w oczach sporej części prawicowych czytelników.
Może wreszcie jest tak, że po prostu najłatwiej się prześlizgiwać z dobrotliwą ignorancją po wszystkich zagadnieniach społecznych obu półkul ziemskich. A zakotwiczyć tylko w sporach o historię. Co zresztą świetnie pasuje możnym tego świata, którzy uwielbiają, jak politycy i publicyści zamykają się w rezerwacie symbolicznych sporów. I nie zostaje im już ani czasu, ani sił, by pomyśleć o teraźniejszości i realnej walce z niesprawiedliwością ekonomicznego status quo.
W Polsce należy na serio pomyśleć o opatrywaniu książek i wydawnictw historycznych ostrzeżeniem: „To tylko historia. Od tego jesteś człowiekiem myślącym, by stosować ją z umiarem i odpowiedzialnie”.