Gdula: Miastko obudziło opozycję. Koniec pouczania i "dobrych rad" dla bezrobotnych?

W Miastku i poza nim setki tysięcy wyborców nie-PiS-u myśli o polityce z rezygnacją. Nikt ich w polityce nie reprezentuje, a ich poglądy są wyśmiewane i marginalizowane. Ktoś, komu uda się ich zmobilizować, umebluje Polskę na nowo - pisze Maciej Gdula w naszym cyklu "Co z tym Miastkiem?"

Od redakcji: Przez ponad tydzień dyskutowaliśmy o Miastku, gdzie Maciej Gdula z zespołem socjologów przebadali wyborców PiS (tu znajdziecie wywiad z Gdulą "Rewolucja kontrabasistów", a tutaj cały raport socjologów z Miastka). W naszym cyklu "Co z tym Miastkiem?" publikowaliśmy głosy polityków: Rafała Trzaskowskiego, Katarzyny Lubnauer, Adriana Zandberga, Janusza Śniadka i Roberta Biedronia oraz socjologów Katarzyny i Andrzeja Zybertowiczów.

Dziś nasz cykl podsumuje Maciej Gdula, autor badań (jego tekst poniżej). 

Zapraszamy do komentowania i dyskusji.

***

Maciej Gdula: Co z tą opozycją?

Przeczytałem komentarze polityków do badań w Miastku i pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, to ta, że skończył się dla opozycji czas, gdy wystarczyło być anty-PiS-em. Wszyscy zabierający głos politycy opozycji, choć na pewno zależy im na powstrzymaniu destrukcji demokratycznych instytucji, wiedzą, że ich obrona nie może dziś polegać na prostym sprzeciwie wobec Kaczyńskiego. Dlatego zaczęło się poszukiwanie nowego „tak”, czyli pozytywnego programu zmian, i wymyślanie Polski po PiS-ie.

Drewniany język PiS-u

Sprzyjają temu nie tylko zmęczenie ludzi protestami, ale także symptomy wypalania się języka PiS-u. Widać to choćby w tekście Janusza Śniadka. Jaka jest linia PiS-u? Rozliczamy wyalienowane elity i pompujemy nasz patriotyzm. Co znajdujemy zatem w tekście Śniadka? Zapisanie mnie do oderwanych od rzeczywistości elit, które w wielkim mieście żyły wygodnie do czasu, aż PiS upomniał się o zwykłych ludzi. Protekcjonalne poklepanie po plecach w uznaniu, że wreszcie ruszyłem się z Warszawy i pokazałem dumny lud głosujący na PiS. Na koniec błyskotliwa riposta, że bredzę, gdy krytykuję zwolenników Kaczyńskiego, oraz podkreślenie własnej polskości.

Nie oczekuję, że w dyskusji o Polsce zawsze trzeba zaskoczyć rozmówcę, ale mechaniczność argumentacji Śniadka jest uderzająca. Jeśli ktoś krytykuje PiS, na pewno jest częścią elit i nigdy nie wyjechał poza Warszawę, no, chyba że do Konstancina. To, że badania nad klasami prowadzę od dziesięciu lat także, jeżdżąc po Polsce, a na uczelni zarabiam 4,2 tys. zł netto nie ma znaczenia. Ważniejszy jest schemat pozwalający zachować poczucie słuszności i zdyskredytować przeciwnika.

Śniadek nie użył argumentu, po który sięgnęli jednak Katarzyna i Andrzej Zybertowiczowie. Komplementując pewną racjonalizację debaty nad poparciem dla PiS-u, jaką przyniósł raport o Miastku, zwracają uwagę na to, że powstał za niemieckie pieniądze (socjaldemokratycznej Fundacji Eberta) oraz przy współudziale ''Krytyki Politycznej'', także finansowanej częściowo z zagranicy. Dopełnia to obrazu kosmopolitycznej elity pragnącej, jak piszą autorzy, odzyskać władzę dla „swojej paczki”.

U Zybertowiczów za oś interpretacji służy łączenie tez raportu z zewnętrznymi sponsorami, którym podobno chcieliśmy dogodzić. Oznacza to redukcję debaty publicznej do demaskowania, jakie interesy stoją za mówiącymi. Jeśli pójdzie się ich tropem, nie może dziwić, że jako osoby związane z PiS-em napisali, że ta partia działa dla dobra Polski, Kaczyński jest wielkim przywódcą i zamiast o neoautorytaryzmie lepiej mówić o neopatriotyzmie. Każdy jest całkowicie zrozumiały, zanim się odezwie. Nie ma potrzeby nikogo słuchać, lepiej patrzeć na afiliacje i kasę.

Nie zamierzam tu płakać nad swoim nieszczęściem i odgrywać roli ofiary PiS-u. Chodzi mi o to, że gdy język stosowany jest mechanicznie, zaczyna brzmieć fałszywie i staje się drewnianą propagandą zadowolonej z samej siebie politycznej elity. Ktoś, kto przywróci językowi rzeczywistość, ma szanse na to, żeby skutecznie przeciwstawić się PiS-owi.

Koniec wyrzeczeń, koniec zaciskania pasa

Gdy wrócimy do opozycji, kolejna pojawiająca się myśl jest taka, że Trzaskowski, Lubnauer, Zandberg i Biedroń są do siebie w gruncie rzeczy dość podobni. Wiemy, że poszczególne osoby mogą za sobą nie przepadać, ale gdy zaczynają mówić o naprawie Polski, ich wypowiedzi zaczynają się rymować.

Przyznam, że czytało mi się to z dużą przyjemnością. Po pierwsze, koniec wyrzeczeń, zaciskania pasa czy obietnic, że gdzieś za horyzontem czeka na nas Polska bogata, ale na razie musimy jeszcze pocierpieć. Koniec dobrych rad dla bezrobotnych, żeby znaleźli sobie zajęcie, i nieczułych uwag dotyczących biednych, że każdy śpi tak, jak sobie pościelił. I nawet jeśli niektórzy biją się raczej we własne piersi, a inni wolą cudze, to jednak efekt jest ten sam: żyjemy tu i teraz, a zmiany oczekujemy dla siebie, a nie dla swoich wnuków.

Druga sprawa to uznanie wagi jakości usług publicznych. Refrenem nie jest już teza, że to, co publiczne, musi się okazać dziadowskie. Plany naprawcze nie oznaczają już prywatyzacji. Między wierszami nie czai się przekonanie, że najważniejsze jest zmniejszenie obciążenia dla budżetu, a jeśli kogoś nie stać na dobrą szkołę lub lekarza, to znaczy, że jest niezaradny. Dziś politycznym common sensem dla młodej generacji polityków jest przekonanie, że Polacy mają prawo do porządnych standardów i poczucia bezpieczeństwa, a to, co publiczne, powinno być znakiem firmowym naszej wspólnoty. Przyznaję, że dodanie do tego elementu rywalizacji w tekście Katarzyny Lubnauer – liderka Nowoczesnej zachęca do posiadania najlepszej na świecie edukacji lub systemu ochrony zdrowia – to element, który nieekscytującym aż tak bardzo postulatom dodaje politycznego pieprzu. Robert Biedroń usługi publiczne rozszerza jeszcze o publiczne budownictwo, słusznie wyczuwając największe bolączki młodych ludzi i jednocześnie rosnące aspiracje Polaków.

Z porządnych usług publicznych wyrastać ma otwarte społeczeństwo. Jak zauważa Adrian Zandberg, ludzie czujący się bezpiecznie w mniejszym stopniu są skłonni swoje frustracje wyładowywać na innych. Dla Trzaskowskiego i Lubnauer pomysł, że ludzie znajdują solidne oparcie w państwie, nie zalatuje siarką. Skłonni są przyznać, że w ten sposób można przywrócić poczucie, że między bogatymi i biednymi istnieje elementarna solidarność i tworzą oni jedno społeczeństwo. Biedroń w dobrze funkcjonujących przestrzeniach publicznych – zarówno w szkole, jak i w miastach – widzi miejsce kontaktu między różnymi grupami społecznymi i przełamywania stereotypów.

Ta wizja ma w sobie – trzeba przyznać – sporo uroku i może stanowić wytchnienie od Polski PiS-u. Problem w tym, że na mój nos nie wystarczy, żeby odebrać Kaczyńskiemu władzę.

Dramat Kaczyńskiego i dramat opozycji

Wróćmy raz jeszcze do Zybertowiczów, ponieważ mówią coś o Jarosławie Kaczyńskim, co nie jest tylko agitacją wynikającą z miejsca, jakie zajmują w systemie. Piszą, że prezes PiS-u daje ludziom poczucie, że prowadzi Polskę w trudnych czasach międzynarodowych zawirowań, starając się sprostać wyzwaniom historii. Myślę, że to celna uwaga. On to robi, a opozycji na razie się to nie udaje. Ja nazywam to dramatem politycznym Kaczyńskiego i dodaję do spraw międzynarodowych jeszcze sam proces przejmowania władzy, rozliczanie elit, wykluczanie słabych i poczucie mocy, jakie rodzi się ze sprawowania władzy niewymagającej konsultacji i kompromisów. Atrakcyjność tego projektu odnosi się do realnych problemów i napięć, angażuje emocje i pragnienia. Sam projekt domaga się etycznego zaangażowania.

Wizja zmiany proponowana przez polityków opozycji jest obrazem harmonijnym i uspokajającym. Pokój ma zostać zaprowadzony bez wojny. Ludzie powinni zagłosować na lepszą organizację państwa, redystrybucję i inwestycje publiczne, a z nich w organiczny sposób wyrosną troska i otwartość. Być może tak się rzeczywiście stanie, ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że Kaczyński odwołujący się do lęku związanego z kryzysem UE, mówiący o nadużyciach elit i obiecujący ludziom wpływ, będzie niestety górą.

Wyzwanie przed opozycją na dziś to zaproponowanie innego dramatu niż ten oferowany przez Kaczyńskiego. Nie da się tego zrobić, omijając europejski kryzys i wojnę na Bliskim Wschodzie. Trudno będzie to zrobić bez opowiedzenia na nowo o różnicach klasowych. Wreszcie niemożliwe wydaje mi się to bez bezpośredniego i przekonującego odniesienia do kwestii etycznych i tzw. kontrowersyjnych tematów, jak choćby gender czy uchodźcy, aby sformułować alternatywę dla tego, co dzieje się między Kaczyńskim a jego wyborcami, a co ja nazywam neoautorytaryzmem.

W Miastku i poza nim setki tysięcy wyborców nie-PiS-u myśli o polityce z rezygnacją. Nikt ich w polityce nie reprezentuje, a ich poglądy są wyśmiewane i marginalizowane. Ktoś, komu uda się ich zmobilizować, zebrać, zaangażować w zupełnie inny dramat niż ten oferowany przez Kaczyńskiego, stanie się jego pogromcą i jednocześnie na nowo umebluje Polskę.

Maciej Gdula (1977), polski socjolog, doktor habilitowany nauk społecznych, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim. Jego ostatnia książka to „Nowy autorytaryzm” (Krytyka Polityczna, 2018)

W cyklu Gazeta.pl "Co z tym Miastkiem?" ukazały się teksty:

Więcej o: