Okładka „Wysokich Obcasów” oburzyła prawicę, co jest dość przewidywalne i zrozumiałe. Ale oburzenie wyrażali też publicyści znani z liberalnych poglądów, bo - jak argumentowali - nie wolno mówić, że „aborcja jest OK”, kobiety na okładce są zbyt uśmiechnięte i zadowolone, róż - zbyt różowy, a nazwa „aborcyjny dream team” niestosowna.
Skąd wzięło się to oburzenie centrum? Przecież „OK” nie oznacza „wspaniała” ani „super”. „OK” to po prostu „OK”. Komunikat dla kobiet, które chcą lub muszą przerwać ciążę: nie odrzucamy cię, chcemy zapewnić ci bezpieczeństwo i nie nazwiemy cię morderczynią. To chyba dobry przekaz, który nie dokłada kobietom cierpienia. A jednak zgodny chór centrystów ogłosił, że aborcja „nie jest OK”, a okładka „Obcasów” - jako zbyt radykalna - szkodzi tym, którzy opowiadają się za liberalizacją prawa aborcyjnego. Aby zrozumieć, skąd taka reakcja liberałów, trzeba spojrzeć w przeszłość.
W połowie lat 80. zaczęto pokazywać uczniom „Niemy krzyk”, film, który z medycznego punktu widzenia jest pełen fałszerstw. Potwierdził to sąd - przyznał rację francuskiemu lekarzowi, który sprzeciwiał się manipulacjom zawartym w drastycznym obrazie. „Niemy krzyk” to zapis USG w trakcie zabiegu przerywania ciąży. 12-tygodniowy płód - zdaniem autorów - cierpi i płacze. Fakty są jednak takie, że płód nie może cierpieć, bo nie ma wykształconej kory mózgowej, bez której żadne bodźce nie są odczuwalne. Płacz czy też tytułowy „niemy krzyk” to też wymysł - do wokalizacji konieczne jest powietrze w drogach oddechowych.
To są fakty, ale nie podaje się ich młodzieży przy okazji projekcji filmu na lekcjach religii czy wychowaniu do życia w rodzinie (nierzadko prowadzonych przez katechetki). Film mówi, że dziecko ginie w bólach, a lekarz aborter wrzuca jego rozczłonkowane ciało do zimnego, metalowego naczynia. Przekaz ten forsowano najpierw w salkach katechetycznych, a później już w szkołach.
Mamy jeszcze znaną „Balladę o nienarodzonym dziecku”:
Dzieci się boją zastrzyków
Cyganek i kominiarzy
Ja bardzo się boję śmietników
Tam leżą szczątki mej twarzy
Piosenkę, której fragment przytaczam, śpiewano nie tylko na oazach i lekcjach religii, ale też na koloniach i w harcerstwie. Z pospiesznego śledztwa wynika, że utwór powstał ponad 30 lat temu. Właśnie za pomocą filmów i piosenek przeciwnicy wyboru wysiewają tę narrację w naprawdę małych dzieciach, a więc na żyznej glebie, która „szczątki twarzy” na śmietniku przyjmie jako fakt.
Przenieśmy się dekadę później. Na początku lat 90. po uchwaleniu tzw. kompromisu aborcyjnego (który de facto zawarł rząd Hanny Suchockiej z Kościołem), spontanicznie powoływane komitety zebrały 1,7 mln podpisów pod wnioskiem o referendum. Było to rozwiązanie uczciwe. Nie domagano się bowiem liberalizacji przepisów aborcyjnych ad hoc, ale postulowano, by obywatele zdecydowali o tym sami. Podpisy zostały jednak zmielone. W 1996 roku przepisy zliberalizowano, ale po zaledwie kilku miesiącach Trybunał Konstytucyjny pod przewodnictwem Andrzeja Zolla - omijając demokratyczne standardy i stosując prawny wytrych - unieważnił ustawę. Na początku nowego tysiąclecia nominalnie lewicowy SLD porzucił postulat dotyczący aborcji, a Leszek Miller za nic w świecie nie chciał wejść w „ideologiczny” spór z Kościołem. Premier potrzebował poparcia hierarchów dla akcesu do Unii Europejskiej i za to przehandlował aborcję, razem ze związkami partnerskimi.
25 lat po „kompromisie” nie ma już walki o liberalizację przepisów aborcyjnych. Jest obrona przed całkowitym zakazem przerywania ciąży. Mówi się nie o elementarnych prawach kobiet, ale o tym, że Polska może się stać drugim Salwadorem, gdzie za „podejrzane” poronienie skazuje się kobiety na kilkadziesiąt lat pozbawienia wolności. Dyskusja aborcyjna jest tak przesunięta na prawo, że wręcz cieszymy się z niedawnych doniesień z Salwadoru o 34-letniej Teodorze Vasquez, której skrócono wyrok i wyszła z więzienia po dziesięciu latach. Z czego tu się cieszyć? Ani ona, ani żadna inna kobieta nie powinna była trafić z tego powodu za kratki. Takich krajów jak Salwador jest obecnie na świecie pięć, niebawem możemy stać się szóstym.
Jakie z tego wnioski? Koncyliacyjny język, omijanie w debacie publicznej ogromnej grupy kobiet, dla których aborcja była ulgą, a nie dramatyczną koniecznością, chodzenie na paluszkach (żeby nie zadrażniać) wcale nie doprowadziło do tego, że prawica i strona kościelna szanują „kompromis”. Prawdę mówiąc, nie doprowadziło to stron liberalnej i lewicowej donikąd. Jest rok 2018 i jesteśmy coraz bliżej ściany, dociskani kolanem przez kolejne podchody do całkowitego zakazu aborcji.
Przez dobre 30 lat prawicowy dyskurs otulił niemal wszystkich od centrum po lewicę. Mówimy: „dziecko nienarodzone”, „matka” i „usunięcie dziecka”, a nie „płód”, „kobieta ciężarna” i „przerwanie ciąży”. Uwierzyliśmy nawet w oczywiste kłamstwa, jak to o legalnej aborcji w III Rzeszy. A przecież nietrudno sprawdzić, że po dojściu Hitlera do władzy przepisy zaostrzono i czystej krwi Niemce za aborcję groziła kara śmierci. Inaczej było w przypadku Niemek chorych i obywatelek krajów okupowanych. W ich przypadku aborcja była dostępna na życzenie z bardzo prostego powodu - by zmniejszać populację wszystkich Untermensch.
Prawica w sprawie aborcji mówi od lat językiem ostrym i bezkompromisowym. Zarówno politycy, jak i działacze nie zastanawiają się: powiedzieć „zabójstwo” czy może troszkę delikatniej? Po drugiej stronie nie ma równie gorących odpowiedzi. Nawet obrona obowiązującego prawa prowadzona jest bez przekonania, bo co ludzie pomyślą; jeszcze wezmą nas za morderców.
Gdyby istniała językowa symetria, słowo „OK” leżałoby gdzieś w okolicach środka. Reakcje na okładkę „Wysokich Obcasów” pokazały jednak, że przez konformizm lewicy i liberałów dyskurs aborcyjny przesuwa tak skrajnie na prawo, że niedługo posłankę Pawłowicz będziemy wspominać jako osobę w miarę liberalną.