Szanowni Czytelnicy! Służba zdrowia nam się sypie kawałek po kawałku. W naszym cyklu "Szpitalny wyzysk" publikujemy trzy mocne rozmowy: z pielęgniarką, ratownikiem medycznym i lekarzem. To oni na co dzień od rana do wieczora tkwią w samym sercu tego chorego systemu. Przeczytajcie, w jakich pracują warunkach i dlaczego - nawet po ośmiu godzinach czekania na pomoc w SOR-ze - nie ma sensu wyładowywać na nich frustracji.
Zapraszamy do dyskusji, czekamy na Wasze listy-felietony pod adresem listydoredakcji@gazeta.pl
Agnieszka ma 30 lat i dwoje dzieci. Od 2009 roku pracuje jako pielęgniarka. Skończyła studia pielęgniarskie na jednym z polskich uniwersytetów. W obawie przed utratą pracy poprosiła o anonimowość. Dlatego w tekście nie podajemy jej prawdziwego imienia i nazwiska ani miejscowości, z której pochodzi.
Agnieszka: Od 2009 roku. Do pracy poszłam tuż po studiach. W tym czasie pracowałam na SOR-ze i na oddziale. Obecnie jestem na urlopie wychowawczym. Tym razem nie wróciłam do pracy w normalnym trybie, jak po pierwszym dziecku, bo sytuacja w szpitalach jest bardzo zła. Wybrałam pracę na umowę-zlecenie raz w tygodniu. Dyżur trwa 12 godzin, od 7 do 19. Za godzinę mam 25 złotych brutto. Łącznie zarabiam 1200 złotych brutto na miesiąc. Mam jednak świadomość, że to przywilej, na który większość moich koleżanek nie może sobie pozwolić.
- Większość pielęgniarek nie pracuje na jednym etacie - po dyżurze w pierwszej pracy idą do drugiej, gdzie mają zlecenie albo kontrakt. Pracują tak po 250-300 godzin miesięcznie [jeden zwykły etat ośmiogodzinny daje 160 godzin w miesiącu]. Za najniższą krajową i bez żadnych udogodnień typu wózki, przesuwaki, pomoc sanitariuszy.
- Spokojnie w porównaniu z tym, co było na SOR-ze. Na początek przyjmuję raport poprzedniej zmiany. Omawiamy każdego pacjenta, dowiadujemy się, co się działo poprzedniego dnia i w nocy, a także co trzeba zrobić dzisiaj. Dyżur zaczynam od zabiegówki. Jeśli pacjenci są chodzący, zapraszamy ich do pokoju zabiegowego. Jeżeli nie - idziemy z zabiegiem do łóżka. Wykonujemy wszystkie zlecenia, rozdysponowujemy leki, pobieramy krew, cewnikujemy, podajemy insuliny, mierzymy cukier, sprawdzamy opatrunki i w razie potrzeby je wymieniamy. Robimy też EKG do konsultacji i zabiegów. Mamy czas na biurokrację, na wypełnienie papierów.
- Zawsze jesteśmy we dwie. Każdego dnia mamy inną liczbę pacjentów, wszystko zależy od przyjęć. Są dni, że mamy ich 20, a są takie, że z izby przyjęć przychodzi do nas dodatkowe dziesięć osób. Proszą o pomoc, bo nie mają gdzie się zgłosić. Bierzemy więc je na oddział i sprawdzamy stan zdrowia. Staramy się nie odsyłać pacjentów, którzy nie mają gdzie iść. Jednak jeśli przychodzą ze sprawą poradnianą, kierujemy ich do poradni.
- Mają pretensje. Mówią, że nie mamy empatii, że za nic mamy zdrowie pacjentów. Oczekują, że zawsze będziemy miłe i uśmiechnięte. A my jesteśmy przemęczone, z jednej pracy idziemy do drugiej. Nie jesteśmy w stanie ciągle się uśmiechać. Mamy na głowie ludzkie życie, a do tego dochodzi stres związany z roszczeniowymi postawami pacjentów. W pewnym sensie to rozumiem, bo pacjenci powinni wymagać, tylko nie od nas, ale od decydentów. My jesteśmy tylko trybikami w tej maszynce, to nie nasza wina, że jest nas za mało.
- Pewną historię z SOR-u pamiętam do dzisiaj. Nagle wjechały nam dwie reanimacje, łóżko obok łóżka. Byliśmy we czwórkę: ja, salowa, ratownik i lekarz. W takim składzie nie jesteśmy w stanie skutecznie reanimować dwóch osób. Tamtego dnia mieliśmy szczęście. Jeden z pacjentów zareagował od razu. Wystarczyło, by jeden pracownik pilnował, czy wszystko jest z nim OK, a pozostali mogli reanimować drugą osobę. Zdążyliśmy zawołać innych do pomocy i sytuacja została opanowana. Pomyślałam wtedy: a co by było, gdyby się nie udało? A co, jeśli następnym razem nie damy rady? Wtedy coś we mnie pękło.
Innym razem reanimowaliśmy pacjenta defibrylatorem. Nagle pojawił się na nim komunikat: "Proszę naładować baterię". Mieliśmy tak stary sprzęt, że wyładował się w trakcie reanimacji. Ktoś z personelu pobiegł do drugiego pokoju, bo na tym samym piętrze był drugi defibrylator. Pacjent przeżył, ale znowu dotarło do mnie, że następnemu może się nie udać.
- Tak. Poza tym kiedy pracowałam na SOR-ze, byłam totalnie przemęczona. Tam nie było harmonogramu. Nie mogłam nawet przejąć pacjentów, bo od razu coś się działo. Nie było czasu na rozmowy, tylko hasła: udar, wypadek, zawał.
Zdarzało się, że na jedną pielęgniarkę przypadało po 25 pacjentów. A i tak nie miałam najgorzej, bo wedle statystyk związku zawodowego pielęgniarek i położnych w Polsce istnieją takie szpitale, w których pielęgniarki mają po 40 pacjentów na nocnej zmianie.
Są też takie placówki, w których na dyżurze są dwie pielęgniarki, jednak lekarz dyżuruje na innym oddziale. To sprawia, że pacjent nie ma zapewnionej opieki, bo zgodnie z procedurą pielęgniarka ma obowiązek wezwać lekarza, gdy dzieje się coś złego. Więc taki pacjent leży i czeka, nieraz kilka minut. Jeśli coś się stanie, wszystko spadnie na pielęgniarkę, bo przecież mogła się nie zgodzić na taki dyżur. A to, że postawiło się ją pod ścianą i zagroziło, że straci pracę, jeśli nie zgodzi się na takie warunki, nikogo nie obchodzi.
- Pracowałam po 160-168 godzin miesięcznie w systemie dzień, noc, dwa dni wolne. Oficjalnie, bo w rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej. Często miałam nadgodziny z powodu braku personelu, średnio 80 godzin dodatkowo. Dzwonili do mnie pierwszego dnia wolnego i pytali, czy przyjdę jutro na 7. To było stawianie pod ścianą, bo jeśli nie przychodziłam na dyżur, o który mnie poproszono, to moje koleżanki zostawały bez rąk do pracy i miały prawdziwy sajgon. Często te prośby były kierowane do mnie, bo jako jedna z niewielu osób nie miałam drugiego etatu. Większość koleżanek nie mogła sobie pozwolić na nadgodziny, bo żeby je wziąć, musiałyby nie pójść do drugiej pracy.
Nie zdecydowałam się teraz wrócić na etat również dlatego, że to bardzo ciężka praca fizyczna. Jako pielęgniarki musimy zrobić przy pacjencie wszystko. Jeśli był wypadek samochodowy, pacjent waży 180 kg, a do tomografii jedziemy ja, lekarz i druga pielęgniarka, to mimo że - zgodnie z przepisami BHP - powinnyśmy jednorazowo podnosić do 20 kilogramów, nie ma szans, że zastosujemy się do przepisów. Na oddziałach takich jak chirurgie, interny, geriatrie czy urazówki, gdzie większość pacjentów jest leżąca, to nawet jeśli ważą tylko 50 kilogramów, ale są sparaliżowani i wiotcy, pielęgniarka nie jest w stanie sama sobie poradzić. Nawet mimo znajomości specjalnych chwytów.
- Pielęgniarki! Lekarz przecież nie wyjdzie z dyżurki, żeby zrobić toaletę pacjenta, bo to nie są jego obowiązki. Robią to pielęgniarki.
Praca pielęgniarek Fot. Marcin Stępień / Agencja Wyborcza.pl
- Kiedyś były panie salowe, ale dzisiaj poznikały. Zazwyczaj szpitale zatrudniają firmy sprzątające, które nie mają w zakresie obowiązków zlania moczu czy nakarmienia pacjentów.
Podam przykład: jak jesteśmy we dwie na oddziale i mamy sześciu pacjentów do nakarmienia, to pierwszy i drugi jedzą obiad ciepły. Trzeci i czwarty - letni. Ci na końcu niestety jedzą zimny. Salowe pomagały, bo były czynnymi pracownikami szpitali. Jak był obiad, to szły się przebrać w czyste ubrania i pomagały wydawać posiłki. Kiedy widziały, że mamy dużo na głowie, to biegły za nas do laboratorium po wyniki. Albo do apteki, gdy zabrakło leków. Tak to wyglądało, kiedy zaczynałam pracę. Byli też sanitariusze, którzy jechali z pacjentem na tomografię czy rentgen. Albo panie kuchenkowe, które pomagały przy obiadach. Wszyscy się znaliśmy, przyjaźniliśmy, pomagaliśmy sobie. Praca to był dla nas zespół. A dzisiaj jak przyjeżdżają z firmy z zewnątrz, to mają zakres obowiązków i tyle. Na przykład tylko przywieźć jedzenie albo posprzątać salę. Zrobią swoje i się zabierają. Karmienie, rozwożenie posiłków, przebieranie łóżek - wszystko jest na głowie pielęgniarek.
- Mogę zmieniać pościel, nie mam z tym problemu. Korona mi z głowy nie spadnie, jak posprzątam wszystkie kaczki ani gdy zaniosę brudną bieliznę do brudownika. W końcu na studiach byłam przygotowywana do tego zawodu.
Kiedy jednak mam z tyłu głowy nierozdane leki na popołudnie, a muszę na szybko przebrać sześć łóżek, bo czekają nowi pacjenci, albo że pacjent z szóstki powinien już dostać insulinę, a ten z dziesiątki już powinien mieć zmieniony opatrunek po zabiegu, to zaczyna się presja czasu. W szpitalu są pewne rzeczy wynikające z procedur, których nie da się przeskoczyć.
- Pacjenci czekający na przyjęcie muszą siedzieć na korytarzu, bo nie mam jeszcze gotowych łóżek. Pani z ekipy sprzątającej umyła je, bo to miała w zakresie obowiązków, ale pościeli już nie rozłożyła, bo nie zapisano tego w umowie. Muszę więc zrobić to ja, mimo że nie mam na to czasu. Przez biurokrację godność pacjentów jest zamiatana pod dywan. Jednego wywala się z łóżka na już, a za dziesięć minut oczekuje się, że będzie w nim leżał następny. Nikt nie myśli, że to łóżko musi być najpierw obsłużone: umyte, przebrane, że powinno stać w odpowiednim miejscu dla pacjenta. Przecież w sali damskiej nie położymy mężczyzny! Za każdym razem robimy roszadę, żeby pacjentów porozkładać na oddziale. Nie ma jednego systemu, codziennie jest inaczej, bo codziennie przychodzą i wychodzą inni pacjenci. Musimy kombinować same, w międzyczasie, bo brakuje pracownika, który wykona za nas tę procedurę. A ja znowu myślę: zastrzyki nie są podane, leki nie są wklepane do komputera. To wszystko wpływa na nasze zachowanie, na stres, na brak uśmiechu.
- Nagminnie. Jeżeli na SOR-ze nie zorganizujesz sobie szybkiego wyjścia na jedzenie czy do toalety, to nie ma szans usiąść. Można przez cały 12-godzinny dyżur biegać, bo tyle jest do zrobienia.
SOR-y od zawsze były obłożone. Kiedy wjeżdżał wypadek, musieliśmy zamykać drzwi, bo pacjenci z poczekalni nie potrafili tego zrozumieć. "Czekam cztery godziny w kolejce, teraz moja kolej! Jaka karetka?" - awanturowali się.
Proszę sobie wyobrazić, że przyjeżdża pacjent w ciężkim stanie. Ja go rozbieram, ostrożnie, żeby nie pogorszyć jego stanu, koleżanka zakłada mu cewnik albo wypełnia papiery, żeby przykładowo nie podać mu leku, na który jest uczulony, a lekarz dzwoni po konsultację anestezjologiczną. Wszystko dzieje się w szybkim tempie, musimy być skupieni. A zza drzwi dochodzi do nas presja tłumu, pretensje pacjentów z kolejki, którzy skarżą się, że za długo czekają.
- Społeczeństwo jest nastawione na oczekiwania: idę do sklepu, płacę, więc wymagam. Podobnie jest w służbie zdrowia. Tylko pacjenci płacą za hulajnogę, a oczekują mercedesa. Mają pretensje do nas, a nie do systemu i decydentów, którzy go tworzą.
- Na SOR-ze często pojawiają się osoby pijane lub naćpane. Pewnego razu jeden z pacjentów chciał mnie pobić. Początkowo był bardzo kulturalny. Pojechał na tomografię, słuchał moich poleceń, położył się grzecznie. Gdy chciałam pobrać krew do badania, nagle coś w niego wstąpiło. Nawet nie zdążyłam położyć tacki, a już biegł za mną z pięściami. Wpadłam do pokoju, złapałam za butelkę z jodyną i to mnie uratowało. Zatrzymał się na chwilę, bo bał się, że nią ode mnie dostanie. Zapytałam: "No i co teraz?". To go zdezorientowało. Zaczęłam krzyczeć i usłyszeli mnie współpracownicy, którzy przybiegli na pomoc z sali obok. Jedna z moich koleżanek nie miała takiego szczęścia. Skończyło się siniakami i obdukcją. A na studiach uczono mnie, że trzeba być altruistą, trzymać za rękę, łączyć się w bólu.
- Najniższą krajową. 2070 złotych brutto za 160-168 godzin. Teraz jest trochę lepiej, bo pielęgniarki dostają "zembalowe". Tylko to jest dodatek brutto-brutto. Na rękę wychodzi rozłożona w czasie czterokrotna podwyżka o 230 złotych miesięcznie. Do tej pory wpłynęły trzy transze, czyli pielęgniarki dostają miesięcznie około 700 złotych więcej na rękę. A w media poszło, że pielęgniarki dostaną po 1600 złotych więcej. W ramach ustawy o wynagrodzeniach zasadniczych w ochronie zdrowia pielęgniarki podostawały po 29, 39 złotych podwyżki. Nawet inflacja więcej zjada.
- Do systemu powinno wpływać więcej pieniędzy, żeby szpitale mogły zatrudniać więcej personelu. Ale do reformy służby zdrowia i gospodarowania pieniędzmi powinni się wziąć ekonomiści, osoby, które liczą każdą złotówkę. Bo co z tego, że wpuścimy do systemu kilkadziesiąt miliardów, które znikną, bo będą źle zagospodarowane?
- A jak powiem, że cierpieli codziennie, to mi uwierzysz? Na SOR-ze pacjentów jest tak dużo, że samo kilkugodzinne oczekiwanie chorego człowieka jest cierpieniem. Wszystko przez to, że leżą poradnie i profilaktyka.
- Szczepionka przeciwko grypie kosztuje 30 złotych. Leczenie z niej pacjenta - około 200 złotych na same leki. Gdy dochodzi do powikłań, zaburzeń oddychania i człowiek ląduje na OIOM-ie, koszty idą w tysiące złotych! Na kolonoskopię w ramach NFZ trzeba czekać w długiej kolejce. W tym czasie nowotwór się rozwija. Leczenie raka kosztuje setki tysięcy złotych, a kolonoskopia, podczas której można usunąć guza w początkowej fazie, to dla NFZ koszt rzędu 100-150 złotych. Cały system funkcjonuje źle.
Powinno być tak, że gdy pacjent czuje się źle, to idzie najpierw do lekarza pierwszego kontaktu. W razie potrzeby dostaje od niego skierowanie na SOR. Ochrona zdrowia funkcjonuje w Polsce tak źle, że na SOR regularnie trafiają pacjenci bez skierowania, nawet jeśli nic poważnego im się nie dzieje. Nie potrafią znaleźć pomocy gdzie indziej, więc przyjeżdżają na izbę przyjęć. Pewnego razu w Dzień Babci mieliśmy 200 pacjentów!
- To, że pielęgniarka jest odpowiedzialna nie tylko za życie pacjenta, ale też za to pół tabletki, które zostało zgubione, a wisi w systemie. Oddziałowa przychodzi z pretensjami, bo jej się nie zgadza. W Biedronce na kasie nawet jak mam manko 100 złotych, to jest manko, które nikogo nie zabiło. A jeśli pomylę leki, to mogę kogoś zabić. I pójdę za to siedzieć. Ludzie zapominają, że pielęgniarki, położne, ratownicy medyczni mają taką samą odpowiedzialność jak lekarze. Tylko oni są w stanie zarobić nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych, a my zarabiamy dwa. A oni i tak nie chcą tak pracować, po 300 godzin miesięcznie, przemęczeni, odpowiedzialni za ludzkie życie.
Na SOR-ze było tak, że nawet kiedy było źle, to człowiek się modlił, żeby nie było jeszcze gorzej. Gdy pojawiała się informacja o masowym wypadku komunikacyjnym, to człowiek siadał i załamywał ręce, bo wiedział, że zaraz będzie dramat. A minuty uciekały. Musieliśmy działać, a nie mieliśmy sprzętu, co jest normą w polskich szpitalach. Często brakuje nawet podstawowych środków higienicznych. Nieraz chciało mi się płakać, gdy pielęgniarki zrzucały się na płyn do naczyń. Albo na mydło czy żel dezynfekcyjny. W takich chwilach pojawia się bezsilność.