W cyklu "Szpitalny wyzysk" publikujemy trzy mocne rozmowy: z pielęgniarką, ratownikiem medycznym i lekarzem. Przeczytajcie, w jakich warunkach pracują i dlaczego - nawet po ośmiu godzinach czekania na pomoc w SOR - nie ma sensu wyładowywać na nich frustracji.
Zapraszamy do dyskusji, czekamy na Wasze listy-felietony pod adresem listydoredakcji@gazeta.pl
Krzysztof Rąkowski, ratownik medyczny*: Nie jestem w stanie policzyć. Nikt z nas tego nie robi.
- Pacjentka wzywała pogotowie do uczucia kołatania serca. Była przytomna, otworzyła nam nawet drzwi. Niepokoiło mnie jednak to, że miała bardzo szybkie tętno, praktycznie niewyczuwalne. Częstoskurcz. Podaliśmy leki, które spowodowały spadek tętna, i przewieźliśmy pacjentkę do szpitala. Nie była to co prawda sytuacja, w której doszło do reanimacji, ale długo utrzymujący się częstoskurcz może spowodować zatrzymanie krążenia.
- Muszę pracować w dwóch miejscach. Jestem ratownikiem w pogotowiu ratunkowym. Pracuję również na szpitalnym oddziale ratunkowym, gdzie pełnię funkcje triażysty - osoby selekcjonującej pacjentów pod względem pilności przyjęcia. Na SOR-ze mam etat, do niedawna zarabiałem tam 2,5 tys. zł na rękę, w tym roku dostaliśmy tymczasową podwyżkę 460 zł. Z samej pensji na SOR-ze nie utrzymałbym jednak rodziny na godnym poziomie, więc ok. 96 godzin w miesiącu jeżdżę w zespole karetki, co przynosi ok. 2 tys. zł miesięcznie.
- To dotyczy nie ratowników, ale lekarzy, bo rzeczywiście ich grafik w większości oddziałów ratunkowych jest ledwo dopinany. Przez lata zostało naprodukowanych mnóstwo ratowników, rynek do niedawna był mocno przesycony. Obecnie wielu z nich to bezrobotni, niektórzy rozpoczęli pracę w innych branżach.
Ludzie wiedzą już, że w ratownictwie nie zarobi się dużych pieniędzy. To ciężka fizycznie i psychicznie praca. Kiedy wychodzi się z biura czy z jakiegoś zakładu, łatwo się odciąć od swoich obowiązków, nie zabierać ich do domu. U nas jest inaczej. Jeśli nasze decyzje mają wpływ na to, czy nasz pacjent przeżyje czy nie, trudno jest o tym nie myśleć. Analizuję, czy aby na pewno wszystko zrobiłem dobrze i czy pan albo pani prokurator nie będą mieli do mnie pytań za jakiś czas.
- Wielokrotnie byłem wzywany na policję, ale tylko w charakterze świadka, i mam nadzieję, że to się nie zmieni.
Ratownik medyczny w trakcie szkolenia Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl
- W pogotowiu ratunkowym oraz w szpitalu jest psycholog, ale nigdy się do niego nie wybrałem. Trudno mi powiedzieć dlaczego. Chyba większość z nas uważa, że trzeba być silnym i w związku z tym nie ma takiej potrzeby.
Z drugiej strony mam świadomość, że każda trudna sytuacja zostawia odbicie gdzieś w naszej głowie. Był taki okres, że przez miesiąc dręczyły mnie koszmary, budziłem się w nocy przerażony. W tych snach pojawiały się sytuacje podobne do zdarzeń, które przeżywałem w rzeczywistości. Z tą różnicą, że poszkodowanymi byli członkowie mojej rodziny.
- Czasem mam trzy dyżury 12-godzinne w tygodniu, a czasami trzy razy w ciągu tygodnia wracam na 12 godzin do domu na noc, żeby się wyspać i wrócić do pracy. A pracuję także na dyżurach 24- albo 36-godzinnych. Miesięcznie daje to 240-260 godzin. Kiedy pracuje się w tym systemie w dwóch miejscach, często jest tak, że święta, sylwester, długi weekend spędza się z dala od rodziny.
Jest to też wyczerpujące fizycznie. Proszę sobie wyobrazić ratownika z dwuosobowego zespołu dźwigającego kilkadziesiąt kilogramów sprzętu na czwarte piętro, wykonującego potem godzinną reanimację i znoszącego na dół pacjenta ważącego powyżej 70 kg.
Niepokoją mnie zapowiedzi dyrekcji, która z przyczyn oszczędnościowych zamierza zmniejszyć liczbę osób w karetce z trzech do dwóch. W przypadku zwykłych interwencji nie stanowi to problemu. Gorzej, jeśli jedziemy do reanimacji lub wypadku.
- Jesteśmy zmęczeni i rozdrażnieni, a przez to stajemy się też opryskliwi. Szczególnie dotyczy to sytuacji, gdy jesteśmy wzywani do błahego przypadku. Pewnie powinniśmy wykazać więcej empatii, ale zmęczenie bierze górę.
- To wezwania do utrzymującej się od tygodnia gorączki, bólów brzucha i innych przewlekłych dolegliwości, którymi powinien się zająć lekarz rodzinny lub specjalista. Pacjentowi wydaje się, że jeśli wezwie karetkę, to będzie krócej czekał w szpitalu na badania. Tłumaczymy, że wcale tak nie jest, a pogotowie nie może rozwiązać jego problemów na miejscu lub na SOR-ze. Przez takie podejście od lat zwiększa się liczba wyjazdów karetek pogotowia. Wielokrotnie słyszałem od pacjentów, że od tego jesteśmy, że płacą na mnie składki. Ja też płacę - dwie, z racji etatu i kontraktu.
Proszę pamiętać, że na cały powiat olsztyński, czyli ok. 300 tys. mieszkańców, jest tylko siedem karetek pogotowia ratunkowego. Każde wezwanie, którego można było uniknąć, może spowodować odebranie szansy na przeżycie czyjejś córki, ojca.
- Ludzie stają się bardziej roszczeniowi, a dyspozytorzy często nie odmawiają, bo boją się konsekwencji. A te mogą być dotkliwe.
Słyszałem o sytuacji, gdy wzywano karetkę do dziecka z urazem przedramienia. Osoby będące na miejscu mówiły, że mają samochód, mogą dojechać, ale wolałyby pogotowie. Dyspozytor się nie zgodził, w mojej ocenie słusznie. Potem odebrał inny dyspozytor, który być może bał się o własne miejsce pracy i karetkę wysłał. Została złożona skarga na pierwszego dyspozytora, dostał wysoką karę finansową. Nie dziwię się, że nie chcą teraz ryzykować.
Ćwiczenia służb ratunkowych Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl
- Bywają dni, że każdy wyjazd karetki jest uzasadniony. Ale zdarzają się też takie, że na 11-12 wyjazdów w ciągu dnia uzasadnionych są dwa, trzy. Z moich ogólnych obserwacji wynika, że ok. 30 proc. wyjazdów to sytuacje, które wymagają rzeczywiście interwencji. Nad resztą można się zastanawiać.
- Pozornie. Każdy pacjent, który trafia na oddział ratunkowy, jest przeze mnie badany. Czasem to 20 pacjentów, czasem 50. Za pomocą dłoni, słuchawek, prostych przyrządów i własnej wiedzy, doświadczenia oraz przeczucia muszę ocenić, na ile stan pacjenta zagraża życiu i czy może się on w najbliższych godzinach pogorszyć. Na tej podstawie przydzielam kolor, czyli kategorię pilności.
- Wielokrotnie tak się zdarza. Dla każdego pacjenta jego problem jest najważniejszy i trzeba się nim zająć natychmiast. Muszę cierpliwie tłumaczyć, że to, że pacjent czeka, to tak naprawdę dobrze. To oznacza, że nic poważnego mu nie jest. Jest taka grupa pacjentów i ich rodzin, którym trudno się pogodzić z tym, że muszą spędzić na SOR-ze trochę czasu. Bywa, że pacjent ma pobieraną krew, a kiedy słyszy, że wyniki będą za godzinę, oburza się: „Tak długo?!”. A ja tłumaczę, że jeśli morfologię zleca lekarz rodzinny, to wyniki są następnego dnia lub najwcześniej po kilku godzinach.
Oddziały ratunkowe są ofiarami własnego sukcesu. Jest tam szybki dostęp do rozszerzonej diagnostyki, specjalistów, tomografii komputerowej... Wielu pacjentów wie, co mówić, żebyśmy nie mogli pewnych rzeczy zbagatelizować, ale my również wiemy, kiedy jesteśmy okłamywani.
- Kiedyś gdy szedłem do pracy, słyszałem rozmowę małżeństwa. Mąż podpowiadał żonie, jak się zachowywać, żeby coś uzyskać. Podeszli do rejestracji i nagle - wydawałoby się, że w pełni zdrowa - pacjentka rzuciła się na ladę i zaczęła krzyczeć, że boli ją klatka piersiowa i jest jej duszno.
- Tak, ale pacjenci muszą mieć tez świadomość, że na oddziale ratunkowym zostaną przebadani jedynie pod kątem stanów nagłych, zagrażających życiu i zdrowiu. Nawet jeśli wykryjemy schorzenia niebędące bezpośrednim zagrożeniem, zostaną skierowani do lekarza rodzinnego lub poradni specjalistycznej.
Sam wielokrotnie tłumaczyłem sobie i swoim kolegom, że to postępowanie pacjentów jest wynikiem bezradności. Nie zmienia to tego, że nas oszukują i niejednokrotnie zachowują się tak, jakby w tym momencie umierali. To nie moja wina, że system działa źle. Wiem, że tak jest. Też jestem częścią tego złego systemu.
Ratownik medyczny Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Wyborcza.pl
- Dla nas największą bolączką jest część lekarzy rodzinnych, która nie zleca pacjentom badań. Mówią: „Proszę pójść na SOR, tam zrobi sobie pani badania i proszę do mnie wrócić”. Pacjentowi, który ma grypę i nie jest w stanie sam pójść do lekarza, każą wzywać pogotowie. Sami pacjenci mówią nam: „A co mi pomoże rodzinny?”.
- Nie wnikam w przyczynę. To jest po prostu najbardziej odczuwalne przez nas zjawisko. Nie chcę generalizować, znam wspaniałych lekarzy rodzinnych, którzy „nie mają ograniczeń finansowych”.
- Każdy z nas się nad tym zastanawiał, tym bardziej że w Anglii i innych krajach europejskich witają nas z otwartymi rękoma. Polscy ratownicy - wbrew temu, co powiedzieli przedstawiciele rezydentów w Bydgoszczy około miesiąca temu - należą do jednych z najlepiej wykształconych, a jednocześnie najgorzej wynagradzanych w Unii Europejskiej i na świecie.
Nie może być tak, że pielęgniarka i ratownik medyczny, pracujący na oddziale ratunkowym i wykonujący te same obowiązki, mają inne zarobki. Są to różnice sięgające 10 zł za godzinę stawki podstawowej, a gdy doliczy się do tego „zembalowe”, te różnice rosną jeszcze bardziej.
Nie po to jednak uczyłem się przez tyle lat, nie po to doskonaliłem u nas w kraju, nie po to zdobywałem mistrzostwa na zawodach, żeby gdzieś wyjeżdżać. Chcę żyć i pracować w Polsce. Chcę być blisko swojej rodziny, znajomych, pomagać tutaj.
- Przyznam, że w ubiegłym roku byłem bliski zmiany pracy, praktycznie wszystko było przesądzone. Po ubiegłorocznych protestach, przyznaniu tymczasowych podwyżek i ogólnym kierunku rozmów z ministerstwem mam jednak wrażenie, że można żywić nadzieję na polepszenie sytuacji.
- Każda grupa zawodowa podpisywała się pod tym postulatem. Nadal jest sporo problemów wynikających z niedofinansowania. Wieloletnie zaniedbania wymagają wieloletnich programów naprawczych.
- Spodziewałem się właśnie takiego scenariusza. Nie ma się co oszukiwać, głównym motorem całego protestu byli właśnie lekarze rezydenci. To prawda, że stały za nimi wszystkie grupy zawodowe służby zdrowia, nie tylko pielęgniarki i ratownicy. Rezydenci głośno nawoływali do poparcia.
Pozostaje niesmak, bo rezydenci nie zrobili ukłonu w stronę współprotestujących. Gdyby przeliczyć te wywalczone przez nich pieniądze i podwyżki, które mają dostać, to większość tych funduszy zostanie pochłonięta właśnie przez nich. Dla reszty zostanie bardzo niewiele. Z drugiej strony: co z tego, że wynagrodzenia zostaną podniesione, jeśli dalej będzie brakować ludzi do pracy? Trzeba zachęcać do tego, żeby młodzi Polacy podejmowali studia medyczne, nie tylko lekarskie.
Po kilku latach stagnacji mam jednak wrażenie, że idziemy w dobrym kierunku. Wydaje się, że minister zdrowia Łukasz Szumowski jest pozytywnie nastawiony do naszych problemów. Jesteśmy bardzo ostrożnymi optymistami.
*Krzysztof Rąkowski, rocznik 1985, ratownik medyczny z Olsztyna. Ukończył dwuletnie studium policealne ratownictwa medycznego, następnie studia na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym. W zawodzie od ponad dziesięciu lat
W cyklu "Szpitalny wyzysk" czytaj też:
Jutro kolejny wywiad w naszym cyklu "Szpitalny wyzysk". Czekamy też na Wasze opinie pod adresem: listydoredakcji@gazeta.pl