Woś: Anty-PiS to skrajna konserwa. Zrobią wszystko, żeby dać postępowcom po łapach

Kaczyński i Rydzyk jądrem polskiego wstecznictwa? To już nieaktualne. Dziś nie ma nad Wisłą większych konserwatystów niż zajadle anty-PiS-owska opozycja.    

Przyzwyczailiśmy się w polskich dyskusjach używać pojęcia „konserwatyzm” w bardzo wąskim znaczeniu. Nie bez powodu. Przez ostatnie trzy dekady odnosiło się ono wyłącznie do tematyki obyczajowej. Jesteś przeciwnikiem liberalizacji ustawy aborcyjnej? Konserwatysta! Popierasz związki partnerskie? Jesteś postępowcem! Trudno o większe nieporozumienie.

Zanim pokażemy, na czym to nieporozumienie polega, pokażmy glebę, na której wyrosło. Wyjątkowo żyzną. III RP była przecież prawdziwym prymusem neoliberalnego spłycenia polityki do spraw niemal wyłącznie światopoglądowych. Polityk to był u nas ktoś, kto miał się nie mieszać do takich tematów jak sprawiedliwość społeczna, nierówności czy wyzysk pracy przez kapitał. Powinien być jak figurant-safanduła na fotelu dyrektora dużego przedsiębiorstwa. Daje mu się ładny samochód, osobistego sekretarza i karnet na squasha. Byle tylko nie schodził do hal produkcyjnych albo (Boże uchowaj!) nie zaczął przeglądać firmowych ksiąg. Polityk z III RP miał siedzieć w światopoglądowym rezerwacie. Przekonany, że tematy związków partnerskich czy odpowiedniej polityki historycznej to maksimum tego, co demokratyczny decydent jest w stanie ogarnąć.

„Gdyby wybory mogły coś zmienić, to już dawno byłyby zakazane”

Efekty widzimy dziś. Mnóstwo palących problemów społecznych. Od „teoretycznego państwa” po folwarczne relacje w miejscu pracy. Oczywiście nie tylko polska klasa polityczna przestała się interesować materialnymi podstawami bytowymi milionów obywateli swoich krajów. Podobnie było w Ameryce, Wielkiej Brytanii, we Francji czy  Włoszech. I dlatego nie ma się co dziwić, że spora część obywateli szuka tam zrozumienia u wszelkiej maści polityków antyestablishmentowych. Od Trumpa i Sandersa po Ruch Pięciu Gwiazd Beppego Grilla. Inni zaś odwrócili się od demokratycznych rytuałów. Wedle gorzkiej maksymy anarchistki Emmy Goldman: „Gdyby wybory mogły coś zmienić, to już dawno byłyby… zakazane”.

Tak czy owak rewolta trwa i zmienia nam świat. Powoduje, że żyjemy w czasach, gdy dyrektor figurant stracił możliwość błogiego drzemania w biurze. Neoliberalna tama (wiara, że rynek zawsze ma rację) już nie trzyma. Nad światem Zachodu krąży zaś widmo. Widmo głębokiej zmiany porządku społecznego. Wraz z nim wraca pytanie o pierwotny głęboki sens takich terminów jak „lewica”, „prawica”, „postępowość” czy „konserwatyzm”.

Kiedyś już tak było. Kiedyś miarą lewicy i prawicy był stosunek do zmiany społecznego status quo. Obóz postępu dążył do przebudowy świata, w którym bogactwo jest kontrolowane przez garstkę uprzywilejowanych. Najpierw arystokratów (old money), a potem plutokratów (new money). Postępowcy odrzucali status quo. Uważali, że jest nieludzkie, niesprawiedliwe i niemożliwe do utrzymania. Konserwatyści (prawica) byli tym zmianom przeciwni. Głosili, że zastany porządek i relacje władzy są naturalne i optymalne. Każda próba zmiany tego porządku rodziła ich wściekły opór.

A teraz z powrotem do Polski roku 2018. Nie ma pewności, co do tego, kto jest dziś u nas postępowcem. Chyba jeszcze zbyt wcześnie na takie sądy. Z jednej strony PiS najlepiej ze wszystkich dużych sił politycznych nad Wisłą odrobił lekcje ze skutków kryzysu 2008 roku (pisałem o tym w poprzednim felietonie). Z drugiej – wiele posunięć partii Kaczyńskiego wskazuje na to, że zmiany w ich wykonaniu bywają tylko powierzchowne. I dotyczą zazwyczaj jedynie wymiecenia kadr przy zachowaniu starego sposobu myślenia.

„Kaczyński dał nieoświeconemu plebsowi poczucie dostępu do władzy”

Dość wyraźnie za to widać, że prawdziwy bastion politycznego konserwatyzmu powstał dziś w samym sercu anty-PiS. W czasach późnej Platformy można było jeszcze przekonywać, że mamy tu do czynienia z haškowską „partią umiarkowanego postępu (w granicach prawa)”.

Po wzięciu władzy przez PiS wszelkie ślady postępowości w myśleniu czołówki anty-PiS się ulotniły. A obrona status quo (coraz częściej zaś już tylko lament nad jego faktyczną zmianą) służy za cały pozytywny program PO oraz Nowoczesnej. Widać to niemal na każdym kroku, gdy PiS zaskakuje rywali swoimi kolejnymi inicjatywami politycznymi. Nieważne, czy mowa o 500 plus, płacy minimalnej, podatku bankowym, zmianach w funkcjonowaniu sądów czy zakazie handlu w niedziele.

Opozycja nie przedstawia kontrpropozycji. Nie próbuje wpłynąć na proces ani go przesterować. Tylko mówi (lub czasem krzyczy), że to niepotrzebne (czasem skandaliczne) zmiany. Po czym rytualnie (po raz nie wiadomo już który) ogłasza „koniec polskiej demokracji”.

Mało tego. Frustracji anty-PiS towarzyszą regularnie eksplozje obrzydliwego klasizmu. Czyli (przypomnę) takiego rodzaju ksenofobii, który ze strachu przed społecznymi dołami kontestuje wszelkie wysiłki zmierzające do zmniejszania nierówności czy do aktywnej walki z wykluczeniem. „Mam największe pretensje do Kaczyńskiego, że z cynicznych powodów dał nieoświeconemu plebsowi poczucie dostępu do władzy” – mówił profesor Wojciech Sadurski w rozmowie z „Newsweekiem”.

I nie była to niestety wypowiedź odosobniona. „Cham wszedł na salony i głosuje na PiS”; „Polak pokazał mordę Edka”; „Naród dał się kupić za 500 plus i ma w nosie państwo prawa” – to parę innych przykładów tego samego zjawiska, które zaiste trudno uznać za głosy progresywne. Tak naprawdę są przecież przejawem myślenia całkiem reakcyjnego. Wręcz arcykonserwatywnego.

To nie jest oczywiście tak, że w anty-PiS nie ma ludzi myślących postępowo. Oczywiście, że są. Ich problem polega jednak na tym, że każda próba głoszenia potrzeby realnej społecznej zmiany zawsze kończy się waleniem po łapach. W ten sposób progresywne skrzydło anty-PiS musi się nieustannie tłumaczyć, że nie jest „pożytecznym idiotą Kaczyńskiego”.

Albo odłożyć na święty nigdy zestaw progresywnych postulatów zgodnie z bałamutną zasadą, że gdy pali się dom, nie czas na rozmowę o nowych kafelkach w łazience. Tak anty-PiS-owska konserwa morduje w swych szeregach wszelki postępowy opór. Samą siebie skazuje przy tym na długą i głęboka izolację w wiecznym kulcie narcystycznego przekonania: „tępe społeczeństwo znowu nas nie zrozumiało”.

Rafał Woś jest dziennikarzem tygodnika „Polityka” i autorem książki „To nie jest kraj dla pracowników”

Prezydent od dawna zapowiada nową konstytucję. Jak to argumentuje?

Więcej o: