Wczoraj w Sejmie wszystko stanęło na głowie. Za tym, aby nadal pracować nad projektem liberalizującym przepisy aborcyjne, głosował Jarosław Kaczyński (choć niedawno przekonywał, że kobiety powinny rodzić nawet "mocno zdeformowane" płody, by "zostały ochrzczone") czy Jarosław Gowin (który kiedyś słyszał "krzyk zamrożonych zarodków"). Nie zagłosowali natomiast ci, którzy tak chętnie lansowali się na "czarnym proteście" i skandowali, że PiS zgotuje Polkom piekło.
To nie znaczy, że prezes PiS i jego partia zmienili podejście do praw kobiet. Projekt Ratujmy Kobiety i tak zostałby uwalony podczas prac w komisjach. Ale PO i Nowoczesna sprawiły, że nie dano mu nawet szansy, by się tam znalazł. A do dalszych prac trafił wyłącznie projekt zaostrzający prawo, który zakazuje przerywania ciąży w przypadku ciężkiego uszkodzenia płodu (to ogromna większość legalnych aborcji w Polsce). Jeśli ta ustawa wejdzie w życie, to Polki będą przerywały ciąże za pomocą środków farmakologicznych niewiadomego pochodzenia. Oraz za pomocą wieszaków.
Nikogo nie powinno dziwić, że przeciwko liberalizacji głosują Joanna Fabisiak czy Marek Biernacki z PO. Zawsze tak głosowali, zawsze byli kościelnym skrzydłem Platformy. Tym razem jednak zbieg okoliczności sprawił, że różnica głosów okazała się niewielka. Zabrakło zaledwie dziewięciu głosów (a nie jak zwykle kilkudziesięciu), żeby projekt Ratujmy Kobiety trafił do prac w komisji. Tak jak PO kilka lat temu nie zmobilizowała się, by - mimo że miała większość - przegłosować wniosek o postawienie Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu, tak teraz nie potrafiła docisnąć garstki posłów, by zastosowali się do dyscypliny partyjnej, która została w Platformie zarządzona. Większość z nich tchórzliwie wyjęła karty, chociaż brali udział w innych głosowaniach. Ci, których faktycznie nie było tego dnia w Sejmie, przedstawiają w mediach społecznościowych usprawiedliwienia - „ze względu na bardzo zły stan zdrowia”, „z przyczyn zdrowotnych”. A wydawać by się mogło, że Sejm to nie przedszkole.
Wyborcy liberalni dali się wykiwać swoim teoretycznie liberalnym i centrowym reprezentantom w Sejmie. I nadeszła pora, żeby liberalni i centrowi wyborcy wyciągnęli wnioski. PO i Nowoczesna stosują się do zasady „nie ma wroga na prawicy” i w takich chwilach pójdą ramię w ramię z PiS. Najwyższa pora dla posłów takich jak Joanna Scheuring-Wielgus czy Bartosz Arłukowicz, by powiedzieli: „dość” i przestali jako lewe skrzydło swoich partii uwiarygadniać tonące okręty.
Nie da się pogodzić tego, że Arłukowicz grzmi z mównicy o niewyobrażalnym okrucieństwie Kaczyńskiego, straszy posłów bezmózgowiem, cyklopią i innymi śmiertelnymi chorobami, a niedługo później jego klubowi koledzy wrzucają do kosza pracę setek osób, które pisały projekt i zbierały podpisy.
PS W chwili, gdy to piszę, Scheuring-Wielgus razem z Joanną Schmidt i Krzysztofem Mieszkowskim zawieszają swoje członkostwo w Nowoczesnej. Posłanki i posłowie, odwagi! Na lewicy jest miejsce, a lepszej okazji może nie być.