„Polacy rasiści - każdy to powie. I nikt tu nie lubić czarny człowiek”. To fraza z popularnego 20 lat temu kawałka „Makumba” zespołu Big Cyc. Fraza, która w ogóle się nie zestarzała. Przeciwnie. Przekonanie o „Polakach rasistach” powraca ostatnio z wielką regularnością.
Powraca oczywiście w kontekście wojny z PiS-em. Gruchnięcie partii Kaczyńskiego z „Polaka rasisty” jest kuszące. Wedle zasady: proszę bardzo, oto do czego doprowadza igranie z demonami ksenofobii. Typowy komentarz przeciwnika PiS-u zabrzmi pewnie tak: „Morawiecki powiedział wprawdzie, że na takie incydenty nie ma miejsca. Ale niech nas nie zmylą te krokodyle łzy…”. Po czym następuje wyliczenie szeregu uników partii rządzącej w piętnowaniu ksenofobii.
Gdyby walący w PiS maczugą ksenofobii popatrzyli przez sekundę w lustro, to mogliby się samych siebie nielicho wystraszyć. Bo zobaczyliby tam inny rodzaj ksenofoba. To znaczy wojującego klasistę. Równie obrzydliwego, co rasista. A w polskich warunkach nawet jeszcze bardziej groźnego.
W lesie mieszkały zające. Aż nagle ich spokojną egzystencję przerwał tętent zbliżającego się stada koni. Zające zaczęły uciekać w popłochu. Biegną, biegną, ledwo zipią. Aż tu nagle widzą… żaby. A żaby widzą zające i też w nogi przed nadciągającą nawałnicą. Ucieszyły się zające. Wprawdzie same uciekają przed końmi, ale ktoś też ucieka przed nimi.
Tę parafrazę bajki ezopowej wykorzystał Zygmunt Bauman w późnym eseju „Obcy u naszych bram”. Przy jej pomocy Bauman tłumaczył niechęć do przyjmowania uchodźców w Europie Zachodniej. A zwłaszcza antymigranckie nastroje wśród upodlonej ekscesami globalizacji spauperyzowanej klasy dawnej średniej.
W polskim kontekście tę bajkę trzeba jednak czytać nieco inaczej, bo u nas żabami nie są migranci z Syrii, Senegalu czy Afganistanu. Nasze żaby to ofiary transformacji oraz ich potomkowie. Synowie i córki zdezindustrializowanej Łodzi, mazurskich PGR-ów czy pracujący na wiecznych umowach o dzieło stróże parkingów na blokowiskach Tarchomina. To oni przez ostatnie trzy dekady uciekali w popłochu przed zającami, czyli polską klasą średnią. Przekonaną (i słusznie), że i ona łatwo nie ma. Bo klin podatkowy, bo folwarczni szefowie, bo kredyt we franku...
Okrucieństwo całej sytuacji polega na tym, że polskie zające lubią myśleć o sobie, że to nie one gonią przerażone żaby. Ich zdaniem żaby biegną, bo tak naprawdę kogoś gonią i chcą rozdeptać jakieś mniejsze stworzonka. Powiedzmy – mrówki. Te mrówki (uchodźców o innym kolorze skóry) trudno wprawdzie gołym okiem dostrzec, ale nawet jeśli ich nie ma, to nic nie szkodzi. Przecież można sobie wyobrazić, że gdyby byli, to by natychmiast zostali przez żaby dogonieni i pożarci. Bo przecież w naturze żaby leży pożeranie słabszych.
Mechanizm, który powyżej opisuję to właśnie obrzydliwy polski klasizm. Zasadza się on na trudnej do przezwyciężenia pogardzie, która powraca z zaskakującą regularnością. „Nie mam ochoty ani zdolności do przekrzykiwania się z syreną wiecową i przelicytowywania brutalnych łajań na zgromadzeniach wyborczych” – pisał z wyraźnym niesmakiem w roku 1907 czołowy publicysta liberalnego mieszczaństwa Aleksander Świętochowski. Oczywiście reagował w ten sposób na rewolucję 1905 roku, która wyniosła pospólstwo (robotników Łodzi, Warszawy i Sosnowca) do uczestnictwa w politycznej grze.
„Mam pretensje do Kaczyńskiego, że z cynicznych powodów dał nieoświeconemu plebsowi poczucie dostępu do władzy” – mówił niedawno prof. Wojciech Sadurski. Oba te cytaty oddają sedno klasizmu. Jest nim przekonanie, że klasy społeczne nie są sobie równe. I nie mają takiego samego prawa do pełnoprawnego udziału w demokracji. A że stoi to w sprzeczności z podstawowym demokratycznym założeniem egalitaryzmu? Tym gorzej dla demokracji.
Klasista - podobnie jak rasista - myśli o sobie jak najlepiej. W swoim mniemaniu wyraża tylko to, co jest oczywiste. Jeden powie, że „murzyn” i „ciapaty” są z natury gorsi, głupsi i mniej cywilizowani. Drugi powie to samo o „ciemnogrodzie”, „nieoświeconym plebsie” czy „kibolach”.
A skoro jest wyższość, to musi być też niższość. Wedle klasisty klasy niższe (mniej zasobne w różnego typu kapitały) nie są w stanie zrozumieć skomplikowanej rzeczywistości. Prawdopodobnie nie są nawet w stanie nad sobą zapanować. Ksenofobia to ich chleb powszedni. Gdy więc dochodzi do rasistowskiego incydentu, klasista nie będzie się długo zastanawiał. Natychmiast wyciągnie oskarżycielski palec w kierunku obcych klasowo, którymi pogardza i których się boi. W pożałowania godnym ekscesie znajdzie potwierdzenie ugruntowanego przekonania, że wyszło szydło z worka. Nareszcie.
Z rasizmem trzeba walczyć. Podobnie jak należy się przeciwstawiać ksenofobii. Ale robienie tego kosztem rozpalania obrzydliwego klasizmu nie jest rozwiązaniem. Odwrotnie. Pogłębia chorobę, która toczy Polskę od dobrych 30 lat. I stale nas oddala od ideału demokratycznego, egalitarnego społeczeństwa.