Od kilku dni światowe media żyją aferą Paradise Papers, czyli wyciekiem milionów dokumentów jednej z firm zajmujących się tzw. optymalizacją podatkową. Kwit po kwicie analizują je dziennikarze na całym świecie. Są pierwsze sensacje: Apple wyprowadziło do rajów podatkowych 250 mld dolarów, przed podatkami uciekają sportowcy, muzycy (głośno zrobiło się m.in. o Bono), aktorzy (to nic nowego), ale również... brytyjska królowa Elżbieta II. Gdy jedni na rajach podatkowych korzystają, inni tracą. Zobacz, czy wśród tych drugich nie ma też ciebie.
Jesteś właścicielem małego biznesu na warszawskim Mokotowie. Obok swój punkt otwiera znany międzynarodowy koncern działający w tej samej branży. I ma o 50 procent niższe ceny tych samych usług. „Jak to możliwe?” - zachodzisz w głowę. „Przecież to im się nie opłaca!”. Otóż opłaca. Mechanizm jest dość prosty. Międzynarodowy koncern może dotować swoje produkty lub usługi, czasem nie tylko sprzedaje je bez marży, ale po cenach niższych od kosztów (co prawda stosowanie cen dumpingowych jest zabronione, ale trudno to udowodnić). Wszystko po to, żeby tacy jak ty splajtowali. Międzynarodowe koncerny - handlowe, telekomunikacyjne, informatyczne - powszechnie stosują strategię dążenia do monopolu lub oligopolu (wtedy na rynku zostaje kilka największych firm i ustalają, że nie będą sobie wchodzić w drogę). Przez rok, dwa, a nawet pięć potrafią dopłacać do interesu i czekać, aż mniejsi gracze padną. Na takie praktyki żalą się małe i średnie firmy w całej Europie. Bo one podatki płacić muszą, więc ich produkty już na starcie są na straconej pozycji.
Po wykoszeniu konkurencji monopoliści ZAWSZE podnoszą ceny, więc na końcu dużo więcej zapłacą klienci.
Skąd koncerny mają pieniądze na takie praktyki? Głównie z niezapłaconych podatków. Po wycieku dokumentów z Luksemburga (afera Luxleaks z 2014 roku) wiemy nawet, jakie kwoty korporacje oszczędzają w rajach. To aż 300 mld euro każdego roku! Gdyby tę górę żywej gotówki z niezapłaconych podatków inwestowały w innowacje, nowe miejsca pracy czy rozwój - można by temu nawet przyklasnąć. Ale pieniądze idą głównie na inwestycje w rynki finansowe (nakręcając spekulacyjne bańki), skupowanie własnych akcji (np. żeby podbić ich cenę), wypłaty gigantycznych premii dla zarządów, bezsensownie drogie i rozbuchane kampanie reklamowe i - przede wszystkim - duszenie konkurencji już w zarodku (np. skupowanie i zamykanie w szafie innowacyjnych patentów, które mogłyby wyprzeć stosowaną przez koncern technologię).
Wściekasz się na stan dróg i na koleiny, które wyżłobiły tiry. Gdy drogowcy załatają dziurę, to zaraz pojawia się nowa kawałek dalej. W tym roku już dwa razy musiałeś zmieniać felgę, a raz - amortyzator. Piszesz wściekłe pismo do Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. „Całościowy remont na tym odcinku będzie realizowany dopiero w roku 2025 z powodu braku środków” - odpisują. Dlaczego tych środków w budżecie brak? Ponieważ międzynarodowe korporacje, których towary są wożone tirami po drogach całej Europy, nie zapłaciły uczciwych podatków.
Według prof. Dominika Gajewskiego, specjalisty od optymalizacji podatkowej (zajmuje się tym naukowo, doradza też europejskim rządom, jak z optymalizacją walczyć) międzynarodowe koncerny płacą w Europie podatki na poziomie… od 1 do 3 procent zysków. A powinny płacić około 19 procent (jeśli uśrednimy oficjalne stawki w różnych krajach Unii). Zdaniem Gajewskiego dotyczy to absolutnie wszystkich wielkich firm - od Coca-Coli po Ikeę.
Koncerny jadą więc na gapę. Po publicznych drogach tiry wożą ich towary, publiczne szkoły kształcą ich przyszłych pracowników, a jeśli w fabryce koncernu ktoś spadnie z drabiny, to ląduje w publicznym szpitalu. Utrzymywane jest to wszystko z budżetu państwa, do którego koncerny przestały się dokładać. Podatek w wysokości JEDNEGO procenta zysku nie starczy na utrzymanie dróg, sądów, policji - czyli wszystkiego, co koncernom niezbędne do działalności biznesowej. Dziś w Europie i USA koncerny korzystają z tego praktycznie za darmo.
Mantra niektórych ekonomistów brzmi: zadłużają nas nieodpowiedzialni politycy. To czasem rzeczywiście jest prawda, ale nigdy nie cała. Kiedy powstaje deficyt? Kiedy państwo musi naprawiać drogi, utrzymać szkoły i szpitale, ale brakuje na to pieniędzy z podatków. Czy polityk może sobie pozwolić np. na likwidację służby zdrowia? Nieremontowanie dróg? A może na zlikwidowanie sądownictwa (niech obywatele sami między sobą rozstrzygają spory)? Jeśli ma odrobinę rozumu i chce wygrać kolejne wybory, to wybierze mniejsze zło i pieniądze pożyczy.
Skoro wyborcy nie pozwolili politykom na wprowadzenie neoliberalnego pomysłu "cięcia państwa do kości" (i słusznie nie pozwolili), to przy zbyt niskich wpływach podatkowych problemem ostatnich lat stało się narastanie deficytów. Rosnące deficyty ma większości krajów Unii. Tymczasem gdyby te 300 mld euro od korporacji wpływało do budżetów, problem praktycznie by przestał istnieć.
Im większy deficyt państwa, tym gorzej to oceniają rynki. I tym więcej państwo musi płacić odsetek (dokładnie tak samo jest w parabankach, gdzie ludzie biedni lub mocno zadłużeni - a więc mniej wiarygodni dla banku - płacą po kilkadziesiąt procent odsetek miesięcznie). Skąd państwa biorą na spłacanie tych gór zadłużenia i obsługę rosnących odsetek?
Skoro najbogatsze koncerny płacą tyle co nic (1-3 proc. zysków), to rządy muszą szukać pieniędzy w innych kieszeniach. Jeśli spojrzeć na rozkład wpływów podatkowych państw Europy, to prawie wszędzie spada udział podatków płaconych przez firmy. W Polsce tzw. miks podatkowy jest szczególnie żenujący: najwięcej budżet czerpie z akcyzy i VAT (czyli podatku, który płacimy kupując ser i wędlinę w sklepie) oraz z różnych składek od naszych pensji (m.in. składek na ZUS). Natomiast udział podatku od korporacji (CIT) w dochodach naszego budżetu jest niski. Co to oznacza?
Jeśli zarabiasz 3000 zł brutto, to na rękę - po odliczeniu podatków i składek - dostajesz zaledwie 2150 zł. A całkowity koszt twojej pensji dla pracodawcy to aż 3600 zł! Dlaczego tak wysoko opodatkowana jest praca? Bo po prostu łatwiej ją opodatkować niż Apple czy Coca-Colę. Z transferowaniem zysków wielkich firm do rajów podatkowych nie radzi sobie z żadne państwo na świecie. Natomiast praca nie jest aż tak mobilna jak kapitał. Łatwiej podatki ściągnąć z pensji takich jak ja i ty, niż z zysków firmy Google. Dopóki rządy nie znajdą innego sposobu na łatanie budżetów, te horrendalne narzuty na pracę będą zmorą całej Europy.
Optymalizacja podatkowa stosowana przez wielkie koncerny jest jedną z przyczyn nieustannych waśni między europejskimi państwami. W tym klubie niektóre kraje ordynarnie oszukują partnerów. Weźmy mały Luksemburg. Rząd tego kraju potajemnie podpisał umowy z wielkimi korporacjami na opodatkowanie zysków stawkami w wysokości jednego procenta. Dodajmy - nie chodziło o zyski osiągane przez te firmy w Luksemburgu. Chodziło o zyski z całej Europy (również te osiągane w Polsce)! W 2014 roku dziennikarze ujawnili ten skandal i wybuchła tzw. afera Luxleaks. Okazało się, że Luksemburg ściągnął do siebie cały światowy biznes, 340 największych holdingów rozliczało się w tym mikroskopijnym państwie, nie prowadząc tam praktycznie żadnej działalności. - Na tej liście byli wszyscy - mówi prof. Gajewski. - Może pan strzelać nazwami w ciemno. Ikea. Coca-Cola. Amazon, Google, Lukoil. Wszyscy liczący się na świecie – od Stanów Zjednoczonych po Rosję. Jeśli nawet nazwa jakiejś dużej firmy nie pojawia się w dokumentach z Luksemburga, to są różne spółki córki. Oficjalnie stawka podatku CIT w Luksemburgu wynosi 29 proc. „Mamy wysokie podatki” - mówią na unijnym forum. A pod stołem pozwalają płacić 1 proc. - wyjaśnia Gajewski.
Dodajmy: nie tylko Luksemburg okradał inne kraje, oferując u siebie minimalne podatki. Dziś robią to Szwajcaria, Austria, a ostatnio Czechy.
Warto dodać, że naciągaczem, który drenował budżety innych państw Unii był… obecny szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker. To właśnie za czasów, gdy był premierem Luksemburga stosowano najgorsze tricki. Po wybuchu afery Luxleaks próbowano Junckera odwołać z szefowania Komisji Europejskiej, ale ponieważ Europa miała inne problemy na głowie (kryzys sektora finansowego, wojna na Ukrainie), więc sprawa przyschła. A szkoda. Bo tamte stare oszustwa są jedną z przyczyn słabego autorytetu Junckera i - szerzej - unijnych instytucji. „Nie pouczajcie nas, skoro wasz szef okradał nas z podatków” - można czasem usłyszeć na korytarzach w Brukseli. I nie mówią tak tylko nabzdyczeni politycy "dobrej zmiany", ale przedstawiciele wielu innych państw.
W ten sposób raje podatkowe nie tylko drenują twoją kieszeń (musisz za koncerny zapłacić frycowe na utrzymanie dróg, szkół, sądów i policji), ale też powodują erozję zaufania między krajami Europy. I w konsekwencji - jeśli rządy nie będą umiały rajów podatkowych zlikwidować - mogą doprowadzić do załamania całego projektu europejskiego.
Wściekać się na koncerny? Oskarżać prezesów? Pałać świętym oburzeniem? To nic nie da. Dopóki społeczność międzynarodowa będzie tolerować istnienie rajów podatkowych, dopóty prezesi wielkich firm będą nas oszukiwać na podatkach. Bo po prostu muszą! Niepłacenie podatków (i związane z tym góry zaoszczędzonych pieniędzy) przyzwyczaiło giełdy i inwestorów do szalonych zysków. I każdy prezes koncernu, który zacząłby nagle płacić uczciwie 19 procent podatku, po prostu natychmiast by wyleciał za "szkodzenie firmie". Winni więc pośrednio jesteśmy my, obywatele Europy, posiadający jednostki funduszy emerytalnych (chcemy, żeby bajecznie rosły!) i drobni właściciele akcji (chcemy, żeby za rok ich cena była wyższa, najlepiej o kilkadziesiąt procent). A prezesi wybierają prosty sposób - jazdę na gapę bez podatków.
ZOBACZ TAKŻE: Takiego mostu nie ma w żadnym innym miejscu na świecie