Dymek: Państwowa kasa i subtelność lodołamacza. Sprawa PFN ma wszystkie składniki typowej afery

Fundacja, która miała wydawać miliony na ambitne projekty zagraniczne i "zdobywać świat", po roku działalności będzie wieszać w Polsce (i po polsku) billboardy, kręcić spoty i prowadzić stronę internetową promującą działania PiS. A przy okazji da zarobić ludziom bliskim rządowi.

Kilkukrotnie, gdy słuchałem polityków Prawa i Sprawiedliwości broniących kampanii billboardowej „sprawiedliwe sądy”, zdarzyło mi się parsknąć śmiechem. Ale nie dlatego, że ich wyuczone bon moty, wyreżyserowane święte oburzenie i wymyślony przez PR-owców alfabet argumentów ma wielką wartość komiczną, tylko raczej dlatego, że śmiech jest reakcją obronną: czasami przyglądając się polityce trzeba się roześmiać, żeby nie stać się przedwcześnie postarzałym malkontentem, rozczarowanym i zobojętniałym cynikiem. 

Niestety, sprawa Polskiej Fundacji Narodowej i tak zwana „afera billboardowa”, oprócz powodów do śmiechu dostarcza niemało amunicji rozczarowanym i gotowym machnąć na to wszystko ręką. Jeśli ktoś dojdzie do wniosku, że "oni wszyscy są tacy sami" – oni, czyli PO, PiS, SLD, PSL i wszystkie rządzące dotychczas partie – nie będę miał powodów do zdziwienia. 

Szumne zapowiedzi...

Zacznijmy od początku. Rok temu rozpoczęła działalność Polska Fundacja Narodowa. Okolicznościową przemowę, ze zwyczajową dawką górnolotnych deklaracji, wygłosiła pani premier Beata Szydło.

- Jesteśmy państwem, które ma wielkie ambicje, chcemy zdobywać świat i rynki. Jesteśmy do tego przygotowani. Teraz czas zrobić ten kolejny krok, którym jest Polska Fundacja Narodowa Będziemy wykorzystywać siły i energię spółek skarbu państwa, by budować markę, która nazywa się Polska. PFN będzie miała za zadanie pokazywać Polskę piękną, przyjazną i ambitną, w której są możliwości, wspaniali ludzie i pomysły - mówiła.

Można było odnieść wrażenie, że chodzi o powołanie klastra przemysłowego i technologicznego, który połączy siły publicznych spółek w sferach takich jak promocja polskiego przemysłu, przyciąganie zdolnych absolwentów zagranicznych studiów, współpraca ze środowiskami biznesowymi i opiniotwórczymi.

Wrażenie to uzasadniał też komunikat Kancelarii Prezesa Rady Ministrów wydany przy okazji powołania PFN. Przeczytać w nim możemy, że „to podmiot, który wykorzystując potencjał i energię spółek Skarbu Państwa, będzie budował silną polską markę”, „instytucja będzie wsparciem m.in. dla działalności polskich dyplomatów”, „organizacja będzie dążyła do obalenia stereotypów związanych między innymi z postrzeganiem polskiej gospodarki”.

Podobne instytucje – zarówno wypływające z prywatnej, jak i publicznej inicjatywy – funkcjonują w całym kapitalistycznym świecie, więc nie było powodów, aby w powołaniu PFN szukać na siłę kontrowersji. Co prawda w samym MSZ realizowane są trzy różne inicjatywy dotyczące wizerunku Polski – zespół zadaniowy ds. marki POLSKA, Rada Dyplomacji Historycznej i projekt Dyplomacja Publiczna – ale można przyjąć, że od przybytku głowa nie boli. W końcu walka o dobre imię Polski nigdy się nie kończy. 

...i ogromny budżet

Polska Fundacja Narodowa otrzymała pokaźny budżet – 100 milionów złotych. Dla porównania, Fundacja Stefana Batorego w ramach tzw. funduszy norweskich przyznała przez sześć lat 130 milionów na... 667 organizacji realizujących działania w 773 miejscowościach w Polsce. Dotychczas Polska Fundacja Narodowa, o ile opierać się na informacjach z jej strony internetowej, pochwalić się może jedynie programem „team¹ºº” wspierającym setkę polskich sportowców. Jak na ambicje zdobywania świata i sto milionów w budżecie – niewiele.

Ale PFN dostała nowe wielkie zadanie: promocję Polski w Polsce. A konkretniej: promocję reformy sądownictwa według partyjnych wytycznych. I tu wracamy do wątku pierwszego: dlaczego to wszystko jest śmieszne i straszne zarazem. Fundacja, która miała wydawać miliony na ambitne projekty zagraniczne i „zdobywać świat”, po roku działalności ma wieszać w Polsce (i po polsku) billboardy, kręcić spoty i prowadzić stronę internetową.

Przekaz jak na paskach TVP Info

Zajrzyjmy na stronę sprawiedliwesady.pl, która ma za zadanie informować o reformie sądownictwa. Pierwszy rzut oka każe myśleć, że to, co znajduje się na witrynie, stanowi jakąś kolekcję co bardziej rozgrzanych pasków w TVP Info lub tytułów materiałów telewizyjnych „Wiadomości”. Czego tam nie ma! „Sąd pomylił wyroki”, „Pijany sędzia awanturował się w klubie”, „Sędzia może kłamać bezkarnie”, „Policja schwytała pedofila-recydywistę, sąd wypuścił”, „Sędzia kradła spodnie”.

Wątek sędziów-złodziei jest zresztą szczególnie mocno obecny. Oto lista rzeczy ukradzionych przez sędziów wg twórców sprawiedliwesady.pl: „50 zł na stacji benzynowej”, „części do wiertarki”, „spodnie” i „elektronika”. Jedna z zakładek na stronie nazywa się po prostu „nadzwyczajna kasta”, aby zagubiony w sieci wędrowiec albo przypadkowa czytelniczka nie mieli wątpliwości, o kim mowa.

Dział FAQ – „najczęściej zadawane pytania” – zbiera w jednym miejscu zarzuty do reformy sądownictwa PiS i... w jednym miejscu daje napisane według „przekazów dnia” gotowe odpowiedzi. Niektóre naprawdę brzmią jak szlagiery, które w programach informacyjnych wygłasza minister Ziobro.

Przykład? Na pytanie, czy reforma doprowadzi do upolitycznienia sądów, dostajemy taką oto odpowiedź: „Niestety, wszyscy pamiętamy najbardziej jaskrawy przykład upolitycznienia sądów, czyli umawianie detali dotyczących rozpraw w aferze Amber Gold z rzekomym pracownikiem Kancelarii Donalda Tuska. Prezes Gdańskiego sądu był gotów na każde ustępstwo w stosunku do przedstawiciela ówczesnej władzy. Właśnie takie patologiczne przypadki ma reforma wymiaru sprawiedliwości wyeliminować z życia publicznego”. A teraz przeczytajmy sobie to w głowie głosem Beaty Mazurek albo Zbigniewa Ziobry.

Zapytany na antenie RMF FM przez Roberta Mazurka Maciej Świrski – były prezes Reduty Dobrego Imienia i jeden z szefów PFN – tłumaczył, że to wszystko jak najbardziej wpisuje się w misję promowania wizerunku Polski. „Polska Fundacja Narodowa promuje wizerunek Polski także w oczach obywateli przez to, że informuje ich o prawdzie. Dzięki temu rozumieją, na czym polegają zmiany i nie będą myśleć o Polsce jako o dyktaturze”. Może nie będą myśleli o Polsce jako dyktaturze – tylko imperium kleptomanii? Tyle z rzeczy śmiesznych. 

Rządowe zlecenie rękami bliskich rządowi ludzi?

Mniej bawi jednak to, jak Fundacja faktycznie działa i dlaczego właśnie w ten sposób, za jej pomocą, rząd zrealizował de facto własną kampanię. Fundacja nie podlega prawu o zamówieniach publicznych, więc może wynająć prywatny podmiot do realizacji części zadań bez konieczności rozpisywania przetargu. I tak się stało: wybrano firmę Solvere, założoną zaledwie dwa miesiące przed rozpoczęciem kampanii przez Annę Plakwicz i Piotra Matczuka, współpracujących wcześniej z premier Szydło. Można? Można.

O personaliach w fundacji decydują fundatorzy, czyli w tym przypadku spółki skarbu państwa. I tak się złożyło, że we władzach zasiadają Cezary Jurkiewicz, radny PiS w Warszawie oraz Paweł Kozyra, były rzecznik ministra Jasińskiego w pierwszych rządach PiS i wspomniany już Maciej Świrski z Reduty Dobrego Imienia. Można zresztą odnieść wrażenie, że Świrski z rozdzielnika uczestniczy we wszystkich działaniach nastawionych na promocję Polski za granicą, bo oprócz funkcji wiceprezesa rady nadzorczej Polskiej Agencji Prasowej uczestniczy też w pracach zespołu ds. marki POLSKA oraz został powołany do Rady Dyplomacji Historycznej przy MSZ.

Wszystko wskazuje na to, że Fundacja realizuje rządowe zlecenie, dotyczące rządowej kampanii informacyjnej, rękami bliskich rządowi ludzi. Ale jeśli tak, to po co w ogóle robi to Fundacja i to o jawnie odmiennej misji?

PFN jako afera typowa

Jedna z interpretacji, ta niewesoła, dotyczy oczywiście pieniędzy. I tego, że PFN nie tylko jest skandalem samym w sobie, ale też symbolem pewnej jakościowej zmiany. Dotychczas PiS cieszył się wizerunkiem partii dalekiej od „uwłaszczeniowych” tendencji. Zarówno oficjalne przekazy, jak i przecieki, sugerowały że najbardziej chętni do „kręcenia własnych lodów” są jakoś temperowani; że Prezes ma alergię na karierowiczów-aferzystów; że żeby robić w partii postępy należy utrzymywać choćby pozór etosu państwowca-altruisty.

To, na ile ten wizerunek był zbieżny z prawdą, to osobna dyskusja – bo osób, które swoje finansowe sukcesy zawdzięczają „dobrej zmianie” nie brakuje. Ale poza nielicznymi wyjątkami w stylu Misiewicza, PiS jak ognia unikał ostentacyjnej konsumpcji państwowej kasy i zaszczytów, bo doskonale wiedział, z czym to się wiąże.

PFN zaś ma wszystkie składniki typowej afery: jest wielka państwowa kasa, są współpracownicy premier, jest ostentacja w działaniu i subtelność lodołamacza. Swoi ze swoimi obracają naszymi pieniędzmi. Oto okazuje się co więcej, że PiS piecze dwie pieczenie na jednym ogniu: realizuje za publiczne pieniądze wielką kampanię propagandową, która nie obciąży ani budżetu partii ani TVP, a jeszcze przy okazji daje zarobić swoim. 

674 tony ośmiorniczek

Do niedawna w mocy była diagnoza o tym, że Polski „nieliberalizm” władzy odróżnia się od tych w Pradze, Budapeszcie i Moskwie – właśnie brakiem własnej oligarchii i biznesów pasożytujących na rządzie, a w zamian wykonujących jego zadania. Zarzut Węgrów do Orbana bowiem polega na tym, że tamtejszej władzy chodzi przede wszystkim o wzbogacenie bliskiego kręgu współpracowników premiera, rozdawanie synekur, zawładnięcie państwowym majątkiem i zapewnienie sobie wygodnego życia.

Dowcip z regionu mówił zaś – to chyba o premierze Robercie Fico – że przez pierwszą kadencję kradł dla siebie, przez drugą kradł dla rodziny, ale przez trzecią będzie kradł dla wszystkich Słowaków. O czeskim populiście Andreju Babisu mówi się, że kupił sobie Czechy, a teraz – gdy wygra wybory – wejdzie tylko formalnie do zarządu. I tak dalej, i tak dalej...

Dotychczas Kaczyńskiemu mało kto zarzucał, że – jak niegdyś SLD czy PSL – tworzy swoich baronów albo „przedsiębiorstwo rodzinne”. Teraz, gdy na stole leży sto milionów – okrągła i przemawiająca do wyobraźni liczba – może się to zmienić. Mało wiarygodnie wygląda piętnowanie sędziowskiego „układu”, gdy lekką ręką sięga się samemu po grube miliony z publicznej kasy, aby z układem walczyć, jednocześnie na tej walce zarabiając. Konkretnie zaś sięgając po tyle – jak policzyła partia Razem – że starczyłoby na 674 tony nieszczęsnych ośmiorniczek. 

A wszystko po to, żeby przypomnieć, że sędziowie kradną części do wiertarki. 

Oto skutki afery z reparacjami. Będziemy jeździć z paszportem na Open'era? [MAKE POLAND GREAT AGAIN]

Więcej o: