Nasz czytelnik odpowiada na cykl "Klasa średnia chce się grodzić", w ramach którego ukazało się już kilka tekstów i kilka spośród Waszych licznych listów.
***
Z uwagą czytam kolejne materiały publikowane w ramach cyklu "Klasa średnia chce się grodzić". Kończę też "podróż po Polsce" z Filipem Springerem i jego "Miastem Archipelag". Z każdym następnym tekstem rośnie mój dysonans poznawczy, a wraz z nim niesmak na temat ferowanych ocen i opinii.
Zamiast wartościowej merytorycznie dyskusji, mamy przedstawiane kolejne dowody na diagnozę postawioną na początku w tekście Grzegorza Sroczyńskiego: polskie tzw. elity przestają rozumieć społeczeństwo. Na końcu materiałów można by wręcz stawiać używany w matematyce skrót: c.b.d.u. (co było do udowodnienia).
Obraz społeczeństwa wyłaniający się z tych tekstów to Polska złożona z Miasteczka Wilanów (20 tysięcy mieszkańców?) oraz reszty, która – jeśli wierzyć autorom – jest czymś na kształt najgorszych rewirów Pragi Północ lub krakowskiej Nowej Huty.
Będące osią rozważań o polskiej klasie średniej Miasteczko Wilanów to dla osób spoza Warszawy jakieś mityczne niedookreślone miejsce. Raz pokazywane jako Nibylandia czy Elizjum (w filmie pod tym tytułem była to luksusowa stacja orbitalna dla bogaczy, których stać było na wyrwanie się z pogrążonej w chaosie Ziemi), a raz jako jałowe społecznie osiedle niczym z filmu "Wyspa" ze Scarlett Johansson, gdzie wszyscy wyglądają tak samo i żyją w fałszywym poczuciu błogiego szczęścia. Sam już nie wiem w końcu, czy to osiedle "lemingów", czy matecznik polskiej elity?
W Warszawie mieszkam od 12 lat i nigdy nie rozważałem kupna mieszkania w Miasteczku Wilanów. Nie za bardzo nam z żoną się tam podoba, ale też mówiąc uczciwie przy określonym budżecie woleliśmy większe mieszkanie w "gorszej" lokalizacji. Rozumiem jednak decyzje ludzi, którzy tam mieszkają i są zadowoleni z wygody, jaka się z tym wiąże. Mieszkałem już w PRL-owskim punktowcu na Saskiej Kępie, gdzie 70-letnia sąsiadka nie widziała niczego złego w wylewaniu resztek jedzenia wprost z garnka do zsypu, a sąsiad podkradał mi sygnał kablówki. Mieszkałem w nowym bloku (nieogrodzonym, bo wybudowanym przez spółdzielnię mieszkaniową, co często też jest symptomatyczne), w którym sąsiad, przedstawiciel jak mniemam klasy średniej, nie polubił naszych kwiatów w doniczce na klatce schodowej, ale zamiast nam to powiedzieć zostawiał w doniczce odchody swojego psa. Obecnie mieszkam na ogrodzonym mini-osiedlu na Gocławku na Pradze Południe, gdzie właśnie sąsiedzi zmusili administratora do wywieszenia kartki z zakazem głośnej zabawy dzieci na wewnętrznym dziedzińcu z piaskownicą. Nikt z sąsiadów nie powiedział nic wprost, tylko pobiegł na skargę do administracji, bo tak łatwiej.
Co łączy powyższe przypadki? Brak komunikacji międzyludzkiej. Autorzy tekstów publikowanych w ramach cyklu ubolewają, że nie mamy wymieszania społecznego w blokach, ale przecież trafniejszą diagnozą będzie przyznanie się, że my nie wiemy, kto mieszka obok. Wychowałem się w bloku, w niewielkim mieście. To, co zostało do dziś moim rodzicom to świetny kontakt z niemal wszystkimi sąsiadami, zarówno ich rówieśnikami, którzy tak jak my wprowadzili się kilkadziesiąt lat temu, i jak i rodzinami młodszymi ode mnie, które teraz są ich sąsiadami. Dla porównania, rodzice żony mieszkający od wielu lat na osiedlu na warszawskim Mokotowie bliżej znają raptem kilku sąsiadów. Tak samo – niestety – jest ze mną i żoną. Po blisko 4 latach w nowym bloku znamy się z kilkoma sąsiadami, pozostałym kojarzonym z widzenia w windzie lub w garażu mówimy - szczere i z uśmiechem – ale tylko "dzień dobry".
Ale nie o Warszawie miało być… Grodzone osiedla to domena dużych miast będąca odpowiedzią deweloperów na ambicje swoich klientów. W Polsce, którą przemierzył Filip Springer w „Archipelagu” (a tym bardziej w jeszcze mniejszych miastach i miasteczkach) najczęściej nie ma deweloperów, rzadko są ogrodzone osiedla, tylko te większe ośrodki mogą się pochwalić prywatnymi szkołami. Ale wszędzie tam jest klasa średnia ze swoimi aspiracjami. Rozterki tej debaty są dla większości Polaków, a nawet śmiem postawić tezę, że dla większości klasy średniej, zupełnie obce.
Konkluzją mojego wywodu jest, że dopóki wśród elity kreującej debatę o polskim społeczeństwie nie będziemy mieli więcej Filipów Springerów, którym będzie się chciało chcieć popatrzeć na sytuację z innej perspektywy niż taras w Miasteczku Wilanów, to do niczego cennego nie dojdziemy, a toczona tu debata nie zainteresuje nikogo poza posiadaczami sąsiedniego tarasu…
Mariusz Ilnicki
Na Wasze opinie czekamy pod adresem listydoredakcji@gazeta.pl