Gdy tylko stało się jasne, że jestem w ciąży, wiedziałam, że będę miała aborcję. Byłam wtedy na trzecim roku studiów.
Teraz pewnie powinnam zacząć tłumaczyć, że miałam prawo tak zdecydować, bo pękła prezerwatywa lub nie zadziałały tabletki. Ale nie będę. Czy wpadka była wynikiem lekkomyślności czy pecha - to bez znaczenia. Nie wyobrażam sobie, że jakikolwiek odpowiedzialny człowiek mógłby pomyśleć: "ok, zapomniałam o antykoncepcji, więc muszę za karę urodzić niechciane dziecko".
Ja i mój chłopak mieszkaliśmy wtedy w małym wynajmowanym pokoju, pracowaliśmy tylko dorywczo, chcieliśmy skończyć wymagające studia. Do tego jedno z nas leczyło się na depresję, a w rodzicach nie mieliśmy żadnego wsparcia. Ale przede wszystkim - zupełnie nie chcieliśmy mieć dzieci.
Jeśli ktoś naszą niechęć do zniszczenia życia sobie i hipotetycznemu dziecku nazwie egoizmem, proszę bardzo. Ja mimo wszystko wolę nazwać to zdrowym rozsądkiem. Wszystkim, którzy za doskonałe wyjście uważają oddanie dziecka do adopcji, przypominam, że takie rozwiązanie poprzedza 9 miesięcy ciąży z wszystkimi fizycznymi atrakcjami (ja od pierwszych dni przez większość doby spałam lub wymiotowałam), a na koniec poród i połóg.
Zamówiliśmy pigułki na stronie Woman on Web. Wczesna aborcja farmakologiczna jest bezpieczna, ale nie będę udawać, że to bezproblemowy zabieg. Ból zwalał z nóg i wywoływał mdłości, krwawienie skończyło się po miesiącu. Mimo wszystko, gdy tylko zaczęły się skurcze, poczułam ulgę. Następnego dnia, gdy ból ustał - radość.
Od tego czasu minęło kilka lat. Nigdy nie miałam wyrzutów sumienia, nie śniły mi się moje nienarodzone dzieci. Nie “pokarało mnie” - udało mi się zrealizować moje plany, mam dobrą pracę i fajne życie osobiste. Lubię dzieci, pewnego dnia może będę miała własne. Wiem, że będą wymarzone i kochane najbardziej na świecie.
Innymi słowy: historia z happy endem. Czy to znaczy, że aborcja jest ok? Nie, na pewno nie moja. Z dwóch powodów.
Po pierwsze: nie jest ok, że w sytuacji, gdy zabieg trzeba wykonać jak najszybciej, muszę czekać, aż przyjdą pocztą potrzebne mi leki. Że zastanawiam się, czy będę czekać kilka dni czy dwa tygodnie. Że może paczka w ogóle nie przyjdzie, bo zgubi ją poczta albo zatrzymają celnicy.
Nie jest ok, że skręcam się z bólu w łazience i wiem, że nie mogę następnego dnia iść do lekarza i upewnić się, że wszystko w porządku z moim zdrowiem. Że mój chłopak zadzwoni po pogotowie, jeśli coś pójdzie nie tak, ale będzie mógł mieć przez to kłopoty.
Po drugie, nie jest ok, że nie mogę opowiadać o mojej aborcji znajomym, tak jak opowiadam o kłótni z szefem, nieudanej randce czy wizycie u dentysty. Że nawet ci najbardziej progresywni przy tym temacie zaczynają ważyć słowa, a mi jest prawie głupio, że nie mam żadnej traumy. Że moja najlepsza przyjaciółka - mądra, tolerancyjna i znająca mnie na wylot - pyta, co sądzę o jakiejś pro-choice'owej akcji, po czym patrzy badawczo i ostrożnie dodaje: “wiesz, dlaczego cię o to pytam, prawda?”.
Więc nie, moja aborcja nie była do końca ok. Ale wciąż mam nadzieję, że za 10, 20 lub 50 lat jakaś inna 23-letnia Polka będzie mogła bez problemu dostać receptę na pigułkę wczesnoporonną, a po wszystkim iść na pizzę z koleżankami, ponarzekać do woli na to, że musiała czekać w przychodni 2 godziny i pocieszyć się do woli, że nie zawali studiów. Wtedy będzie ok.
Chcesz podzielić się z nami swoim doświadczeniem? Napisz na listydoredakcji@gazeta.pl. Autorom i autorkom listów gwarantujemy anonimowość