"Ja pracuję w korporacji, moja żona jest lekarką". Kto ma lepiej? [LIST]

- Mam to szczęście, że moja żona jest lekarzem, a jednocześnie moja żona ma to szczęście, że ja lekarzem nie jestem - pisze pan Wiktor. I porównuje swoją pracę z zawodem swojej żony.

Nasz Czytelnik skończył ekonomię, jego żona medycynę. On pracuje w klimatyzowanym biurowcu, ona w szpitalu przypominającym scenografię z filmu „Bogowie”. W liście do Gazeta.pl przedstawia krótkie porównanie, co z perspektywy zawodowej odróżnia go od swojej żony - lekarza rezydenta.

Mam to szczęście, że moja żona jest lekarzem, a jednocześnie moja żona ma to szczęście, że ja lekarzem nie jestem. Inaczej nie moglibyśmy sobie pozwolić na posiadanie rodziny i w miarę poukładane życie, przynajmniej nie w wieku 30. kilku lat. 

Moja żona ironizuje, że dzięki temu, iż nie jestem lekarzem ona może realizować swoją pasję. Niestety wielu lekarzy rezydentów albo nie ma jeszcze męża/żony, którzy mogliby utrzymywać rodziny albo, co „gorsze” ich druga połówka również jest rezydentem.

W proteście rezydentów chodzi o zwiększenie nakładów na całą służbę zdrowia, ale świadomie odniosę się tutaj głównie do kwestii ich zarobków, bo często to budzi w społeczeństwie najwięcej kontrowersji. 


1.  Jesteśmy w tym samym wieku i oboje skończyliśmy studia w Warszawie, ja ekonomię na Uniwersytecie Warszawskim, żona medycynę. Nie mam wątpliwości, że to jej studia były bardziej prestiżowe i wymagające.


2. Ja mogę pracować w nowych klimatyzowanych biurowcach, mam wszystkie potrzebne mi narzędzia pracy typu komfortowe biurko i krzesło, komputer, telefon czy szkolenia, a nawet kuchnię, restaurację i przerwy na lunch. Ona musi borykać się ze sprzętem z poprzedniej epoki, brakiem leków czy chociażby warunków socjalnych (przerwa na obiad?... jeśli lekarz wyjdzie po trzech godzinach do łazienki z gabinetu, przed którym czeka długa kolejka pacjentów, to już spotyka się z obraźliwymi komentarzami).

Jeśli czegoś by mi brakowało do wypełnienia swoich obowiązków, mógłbym użyć argumentu usprawiedliwiającego na to, że czegoś nie wykonałem. Lekarz do używania takich argumentów nie ma absolutnie prawa, ani moralnego ani formalnego.

Taka ciekawostka: słynne sceny do filmu o prof. Relidze „Bogowie” były kręcone w szpitalu w centrum Warszawy, nic się od tamtych czasów nie zmieniło, a nawet scenarzyści musieli odnowić część pomieszczeń, bo wyglądały zbyt staro. Wczoraj widziałem zdjęcia z bloku operacyjnego w tymże szpitalu. Zapytałem się po co są te porozstawiano miski i wiadra na podłodze. W odpowiedzi usłyszałem, jak by to była coś najnormalniejszego w świecie, że to miski na kapiącą z sufitu wodę.

3. Odpowiedzialność, stres i obciążenie psychiczne towarzyszące mojej pracy w porównaniu do tego towarzyszącego żonie to sielanka. Ja zazwyczaj po pracy nie wracam już do niej myślami, gdzie mojej żonie zdarza się dzwonić wieczorem do szpitala, aby z lekarzem dyżurującym potwierdzić zlecone badania czy spytać się o wyniki. W końcu moje niedopatrzenie czy błąd nikogo nie zabiją.

Zobacz także: "Nasi pacjenci nawet przez rok czekają na terapię. Jak mamy im pomóc?" pyta rozgoryczony fizjoterapeuta 

Mimo wszystkich wspomnianych wyżej różnic to ja zarabiam kilkukrotnie więcej od niej (podobnie jak liczne grono moich kolegów pracujących w korporacjach czy prywatnych firmach). To chyba nie wymaga dodatkowego komentarza. Chciałbym żyć w Polsce, ale nie ukrywam, że to ja sam wielokrotnie poruszałem temat emigracji, właśnie ze względu na warunki, w jakich w Polsce musi pracować żona.

Lekarze rezydenci nie występują z roszczeniami, oni walczą o coś, co im się po prostu należy i z czego przez lata byli ograbiani.

listy do redakcjilisty do redakcji gazeta.pl

Więcej o: