Swoją historię w liście przesłanym do redakcji opisała pani Agnieszka:
Byłam wieloletnim pracownikiem polskiej gastronomii - zaczęłam pracę w roku '95, a skończyłam w 2014, po 19 latach. Dla mnie największym problemem były tzw. umowy śmieciowe. Pracodawcy proponują pracę na czarno, umowy-zlecenie lub szczątkowe etaty. Jeśli dostaniesz pełny etat, najczęściej idzie za nim najniższa krajowa. W ten sposób, mimo tak długiego stażu pracy, udało mi się uzbierać "na papierze" niecałe 10 lat.
Po 40. roku życia zaczęłam się zastanawiać, jak będzie wyglądać moja emerytura, za co będę żyć, kiedy zabraknie mi już sił, by pracować po 200 h w miesiącu. Te refleksje zmusiły mnie do podjęcia decyzji o emigracji, co też uczyniłam.
Wyjechałam do Szwajcarii, do części francuskojęzycznej. Mój wybór był dość przypadkowy i spontaniczny - przyjechałam tu bez znajomości języka. Po 3 tygodniach znalazłam jednak pierwszą prace. Później było trochę komplikacji, ale finalnie już po roku wystarałam się o pięcioletnie pozwolenie na pracę i teraz moje życie tutaj jest o wiele bardziej ustabilizowane niż wcześniej w Polsce.
Przez 2 lata udało mi się w miarę opanować język na bezpłatnym, intensywnym kursie francuskiego (wysłał mnie na niego tutejszy urząd pracy). Teraz już jestem zupełnie samodzielna, płacę tu podatki i jestem pełnoprawną rezydentką. Za 4 lata zamierzam ubiegać się o bezterminowe pozwolenie na pracę i pobyt.
Tutaj gastronomia to też ciężki kawałek chleba, ale przynajmniej mam świadomość, że po przepracowaniu wymaganych lat będę miała godne życie jako emerytka. W razie utraty pracy mogę też liczyć na zasiłek, który wystarczy na życie i zrobienie niezbędnych opłat. Dlatego nie żałuję mojej decyzji i nie zamierzam wracać na stałe. Może na emeryturę, jeżeli do tego czasu sytuacja w naszym kraju się ustabilizuje.
Wklejka listy Fot. Gazeta.pl
Na Wasze listy czekamy pod adresem listydoredakcji@gazeta.pl .
Redakcja zastrzega sobie prawo do niepublikowania wszystkich listów.