Szef MEN powiedział w rozmowie w Polsat News, że nikt nie może dać gwarancji, iż za jakiś czas w szkołach nie pojawią się ogniska koronawirusa. Polityk dodał, że rząd próbuje "znaleźć złoty środek" i dostosować się do tego, jaki jest realny poziom epidemii.
Minister edukacji narodowej został zapytany o to, czy wprowadzony zostanie automatyczny mechanizm przewidujący przejście ze stacjonarnego na zdalny lub hybrydowy model nauczania dla szkół, które znajdują się w powiatach stref żółtych lub czerwonych. Polityk przyznał, że resort nie planuje takiego rozwiązania.
- Sam kolor żółty w danym powicie nie oznacza, że jest realne zagrożenie epidemicznie. Może to być lokalny ośrodek zakażenia, np. DPS, gdzie choruje kilka lub kilkanaście osób. (…) Wtedy jest on zamknięty, koronawirus się nie rozprzestrzenia i nie ma potrzeby zamykać innych zakładów pracy czy szkół - wyjaśniał Dariusz Piontkowski.
- Niektórzy uważają, że w przypadku kilku zachorowań na południu Polski należy zamknąć szkoły na północy. Tak epidemia nie działa. Stąd uznaliśmy, że nie należy podejmować decyzji w skali całego kraju, a jedynie lokalnie, gdzie występuje zagrożenie. No chyba, że zmieniłaby się sytuacja epidemiczna nie tylko w Polsce, ale także w Europie, wówczas pozostawiamy sobie możliwość takich decyzji w całym kraju bądź w kilku województwach - powiedział dalej.
Decyzję o tym, czy szkoła lub dana klasa zostaje skierowana na zdalne nauczenie, podejmuje inspektor sanepidu. Według ministra decyzja o tym, żeby uczniowie nie nosili maseczek na terenie szkoły - chyba, że dyrektor danej placówki zadecyduje inaczej, jest słuszna. Dyrektorzy mogą wymagać od uczniów zasłaniania ust i nosa np. w przestrzeniach wspólnych, w których mogą przebywać dzieci z różnych klas.
- Dzieci i młodzież zdecydowanie rzadziej zapadają na tę chorobę, są też słabszymi i gorszymi nosicielami niż dorośli, stąd nie trzeba ich zmuszać do noszenia maseczek. (...) Tak jak w pracy też nie zakładamy maseczek, gdy spotykamy się ze współpracownikami - podsumował minister.