Pod koniec września odbył się zjazd absolwentów warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej. Wśród nich był pan Janusz Wiszniewski - najstarszy, 99-letni absolwent uczelni.
W imprezie uczestniczy co rok. Nam opowiada, jak studiowało się w czasach przedwojennych, gdzie bawiła się ówczesna złota młodzież i czego życzy tym, którzy dopiero zaczynają studia.
Beata Dżumaga, Edulandia.pl: Kiedy zaczęła się Pana przygoda ze studiami?
Janusz Wiszniewski: Byłem immatrykulowany w 1935 roku. Pochodzę z rodziny ziemiańskiej, która od pokoleń mieszkała na Podolu. W naszej rodzinie były silne tradycje patriotyczne i jednocześnie świadomość, że im gruntowniej ktoś jest wykształcony, tym lepiej może służyć ojczyźnie. Chciałem się uczyć, ale nawet gdybym nie miał takich skłonności, to rodzina nie pozwoliłaby mi uniknąć studiów. Na szczęście nie musiała mnie zmuszać.
Wybrał Pan SGH.
- Przed wojną Szkoła Główna Handlowa miała w Polsce renomę, którą dzisiaj porównałbym do sławy Harvardu. W roku 1936 uczyło w niej 1231 studentów. Inne akademie handlowe miały poniżej tysiąca słuchaczy. Wiedziałem, że absolwenci SGH są bardzo poszukiwani przez pracodawców, więc rozpocząłem batalię o tytuł magistra.
Których wykładowców szczególnie Pan zapamiętał?
- Surowością i wymaganiem wielkiej precyzji w odpowiedziach wyróżniał się prof. Eugeniusz Jarra. Do dziś pamiętam jego definicję: Co to jest prawo? "Prawo to jest ogół norm dwustronnych, urządzających zewnętrznie, pod powagą zbiorowego poczucia ładu, podstawowe stosunki społeczne". Odnoszę wrażenie, że dzisiaj taką definicję trzeba często przypominać.
Profesor miał nieprawdopodobną pamięć, egzaminował po 20-30 osób jednocześnie i dopiero na koniec takiej sesji zbiorowej wpisywał oceny do indeksu. Dokładnie pamiętał, jak kto odpowiadał i sprawiedliwie oceniał. Wymagał, żeby tak panowie jak panie przychodzili w strojach wizytowych. Niektóre koleżanki pojawiały się więc na egzaminach w sukniach z dużymi dekoltami, co niespecjalnie im pomagało. Prof. Jarra uważał, że miejsce kobiet jest w domu, a nie w biznesie.
Pracę magisterską pisał Pan tuż przed wybuchem wojny.
- Moja praca magisterska nosiła tytuł "Przemysł śledziołowczy ze specjalnym uwzględnieniem Polski". Był to ważny i związany z życiem temat, ponieważ śledzie w przedwojennej Polsce stanowiły narodowe pożywienie. Jedli je wszyscy, od robotników po przemysłowców i arystokrację.
Jak się Panu nad nią pracowało?
- Bardzo się nad nią napracowałem, w czerwcu 1939 roku zdałem egzamin magisterski i przedstawiłem pracę w brudnopisie, bo zaczęły się już napięcia wojenne i ciężko było przepisać ją na maszynie. Mój promotor, prof. Hilchen domagał się jednak wykonania pracy według standardów akademickich. Po uzyskaniu akceptacji musiałem przedstawić ją w 4 egzemplarzach porządnie oprawionego maszynopisu.
Przez całą okupację walczyłem o przeżycie i kiedy w 1945 roku pojawiłem się na uczelni, ku memu zdumieniu i radości okazało się, że praca oraz dokumenty zachowały się - zostałem magistrem.
A co działo się w chwilach wolnych od nauki? Jak bawili się studenci w tamtych latach?
- W układzie nauka-zabawa dominowała nauka. Studia były ogromnym wyróżnieniem, studenci zaliczali się do elity społeczeństwa, a przynajmniej wiedzieli, że za chwilę do tej elity wejdą. Ale oczywiście nie samą nauką żyliśmy. Niektórzy zresztą w ogóle nią nie żyli. Była grupa złotej młodzieży, która przychodziła na uczelnię w celach towarzyskich. Poszli na studia pod naciskiem rodziców: bogatych przedsiębiorców, szefów wielkich firm, posiadaczy ziemskich, arystokracji, ale co innego mieli w głowie.
Wyróżniali się?
- Niektórzy studenci z tej grupy mieli nawet samochody, co wtedy było ewenementem. Głównie kręcili się po schodach i parterze zapraszając chętnych na wyjazd do Wilanowa czy wypad do ekskluzywnych restauracji, jak Adria czy Paradis. To był egzotyczny akcent, który nie wywierał większego wpływu na życie uczelni.
Jakie różnice widzi Pan między studiowaniem wtedy a dziś?
- Wszystko wygląda inaczej. Przed wojną na wszystkich uczelniach było 47 tys. studentów. Dzisiaj jest prawie ich 1,5 miliona. Za tamtych czasów młody człowiek chciał nauczyć się jak najwięcej, a dyplom był potwierdzeniem tej wiedzy. Nie było żadnej taryfy ulgowej. Ja w straszliwych warunkach okupacyjnych musiałem przygotować dyplom co do przecinka według wymogów promotora.
Dzisiaj, jak rozumiem, wielu młodych ludzi chodzi na uczelnię po to, żeby dostać dyplom jej ukończenia. Dawniej kontakt z profesorem był na wyciągniecie ręki, dzisiaj łatwiej zobaczyć go w telewizji niż spotkać osobiście.
A co zmieniło się na korzyść?
- Jedna rzecz jest dzisiaj lepsza: uczelnie są bezpłatne. Przed wojną SGH była prywatną spółką profesorów. Miesięczne czesne wynosiło 100 zł, dodatkowo trzeba było płacić za każdy egzamin, a nawet za kolokwium. Jakiekolwiek zaświadczenie czy dokument z sekretariatu też sporo kosztował. Nie było domów akademickich, trzeba było wynajmować mieszkania prywatne.
Obserwowałem przykre sceny, kiedy profesorowie tuż przed egzaminami komunikowali zgłaszającym się, że nie mogą ich dopuścić, bo mają zaległości w opłatach i są na tzw. czarnej liście. Często tacy studenci ze łzami w oczach wychodzili z sali egzaminacyjnej.
Dziś młodzi ludzie inaczej podchodzą do studiowania?
- Zadziałało chyba prawo wielkich liczb. Dzisiaj uczelnie to wielkie fabryki ludzi z wyższym wykształceniem. Trwa w nich taśmowa produkcja magistrów. Dawniej absolwenci byli "tworzeni" jednostkowo w nieustannym kontakcie z profesorami i asystentami.Teraz nie ma czasu na takie finezje. Taśma biegnie, co roku opuszcza mury uczelni tłum magistrów. Informacja jest dostępna wszędzie, po kliknięciu w klawiaturę komputera. Żyjemy w czasach masowej produkcji wszystkiego.
Wciąż uczestniczy Pan w zjazdach absolwentów. Jakie wspomnienia odżywają?
- Ta uczelnia to było moje wejście w dorosłe życie. Wielki świat, fascynująca przygoda intelektualna, nowe wyzwania i trwałe przyjaźnie. Dzisiaj uczelnia jest zupełnie inna, otoczenie też, ale pewne podstawowe wartości jak ciekawość świata, przyjaźń, zaufanie, chęć awansu w życiu pozostały niezmienne. Zjazdy absolwentów, na których spotyka się wiele pokoleń, przypominają o tym. Dla mnie są nadzwyczaj przyjemną podróżą w czasie. Jestem dumnym posiadaczem legitymacji absolwenta SGH z nr 1. Każda wizyta to dla mnie radość i wzruszenie.