Słupsk, pochmurny wiosenny poranek. Od czasu, gdy byłem w tym mieście, minęło równo 10 lat. Rewolucji - przynajmniej takiej widocznej od razu - nie ma. Robert Biedroń rządzi niecałe pół roku i choć media sporo pisały o kilku jego spektakularnych decyzjach, to trudno po tak krótkim okresie o namacalne dowody zmian. Ale w autobusie, którym dojeżdżam do miasta, non stop słychać jego nazwisko. Biedroń to, Biedroń tamto - i pozytywnie, i negatywnie.
Prezydent Słupska przychodzi na spotkanie pieszo. Sportowy garnitur, szczupła sylwetka. Słupska kawiarnia Kafeina, o tej porze cicha, nadaje się do rozmowy, którą zamierzam przeprowadzić, dużo lepiej niż pobliski ratusz.
Michał Gostkiewicz, Gazeta.pl: "Polskę B." zna pan jak mało kto.
Robert Biedroń: - Znam. Całkiem nieźle. Już samo to określenie stawia ją w "odpowiedniej" kategorii i z góry piętnuje.
Dlatego wziąłem w cudzysłów.
- Sam łapię się na tym, że mówię "Polska B", bo nie mamy nawet innego określenia na tę Polskę. Nie zadaliśmy sobie trudu, żeby zastanowić się, czy ten język, którego używamy, nie piętnuje.
A "B" to taka mocna litera w wyrazie "ambitny".
- Tylko że niestety ambitny zaczyna się na A.
Robert Biedroń, 9.08.2011 r. FOT. FILIP KLIMASZEWSKI/Agencja Wyborcza.pl FOT. FILIP KLIMASZEWSKI/AGENCJA GAZETA
A JAK AMBICJA.
Pan był ambitny, a z Polski B.
- Moi rodzice zauważyli, że mam talent do języków obcych, i chcieli - słusznie, bo to moja pasja - znaleźć taką szkołę, żebym mógł się ich uczyć. No i znaleźli - technikum hotelarskie w Ustrzykach Dolnych.
A dlaczego tam?
- To był początek lat 90. Wtedy technika hotelarskie to było okno na świat, pracowało się w hotelach, rozmawiało z zagranicznymi turystami. I tylko w technikach hotelarskich można było się uczyć języków na poziomie. Poszedłem tam dla języków, hotelarstwem się nigdy nie interesowałem. To były inne czasy, dla nas dziś dość niezrozumiałe.
Ile pan zna tych języków?
- Cztery. Rosyjski, angielski, francuski i włoski. Trzech pierwszych uczyłem się w szkole, włoskiego nauczyłem się sam. Marzyłem, by studiować italianistykę, ale trafiłem na politologię do Olsztyna. Gdy okazało się, że to 700 km do Ustrzyk, byłem przerażony (śmiech).
To dlaczego ten Olsztyn?
- Już w szkole średniej byłem znany jako, powiedzmy, "działacz społeczny". I koleżanki, i koledzy, mówili tak: "przecież ty i tak już znasz ten włoski, idź na coś, gdzie będziesz rozwijał swoje pasje". Ale na egzaminach na politologię była historia, której w technikum nie miałem. Jedyne miejsce, gdzie historii nie wymagali, było w Olsztynie.
Olsztyn - 170 tys. mieszkańców. Wcześniej Ustrzyki - trochę ponad 9 tys. mieszkańców. Krosno, gdzie się pan wychował - 47 tys. Urodzony w Rymanowie - trochę ponad 3 tys. mieszkańców...
- ...Przypadek. W Krośnie był zamknięty szpital. Mama musiała pojechać do Rymanowa - zresztą bardzo ładnej miejscowości uzdrowiskowej. Ale wychowałem się w Krośnie, a potem w Ustrzykach.
Jak się dorastało w tych małych i średnich miastach w Polsce czasu transformacji?
- Byłem po pierwsze wychowywany w domu, w którym ojciec był w PZPR, a matka w "Solidarności" - i były ciągłe spory, ale chyba wrażliwość była podobna. Po drugie - byłem wychowywany w domu dość ubogim, przez dłuższy czas żyliśmy w jednopokojowym mieszkaniu. Miałem czwórkę rodzeństwa, byłem najstarszy. Rodzice pracowali w szkole, mama straciła słuch. Gdy wyniosłem się z domu na studia, oni z kolei wyjechali do USA z moją siostrą - to nie było łatwe życie. Musiałem się opiekować rodzeństwem - to też jakoś ukształtowało mój światopogląd.
Bardzo lewicowy.
- Ja jeszcze wtedy nie wiedziałem, że on jest lewicowy (śmiech). Ale został wszczepiony po pierwsze przez rodziców, po drugie przez to, kim jestem.
Robert Biedroń o religii fot. Renata Dąbrowska/Agencja Wyborcza.pl fot. Renata Dąbrowska/Agencja Gazeta
B JAK BEZBOŻNIK. "To słowo było takie, jakbym dostał lanie"
- Rodzice byli sceptyczni wobec religii, co w Krośnie na Podkarpaciu było dość odważne. Nie chodziłem na religię i pamiętam, jak siostra zakonna mnie złapała, ciągnęła za ucho i krzyczała "ty bezbożniku". A dla mnie słowo "bezbożnik" to było coś tak silnego, tak strasznie....no jak ona to powiedziała, to było tak, jakbym dostał największe lanie.
Napiętnowany jako ten jedyny, co na religię nie chodzi?
Tak. Bez-bożnik. Pamiętam do dzisiaj (śmiech), jak bardzo to przeżyłem.
Pewnie do dziś tak pana tu i ówdzie tak nazywają.
- Tak - ale dziś przynajmniej wiem, że tych "bezbożników" jest więcej i że to jest całkowicie naturalne, nie ma w tym nic złego - a wtedy nie rozumiałem, dlaczego siostra zakonna powiedziała na mnie "bezbożnik", rozumiałem tyle, że to było coś złego. Kiedyś z bratem szliśmy we dwóch ulicą, to musiała być niedziela. Ksiądz nas złapał i zapytał: "A dlaczego wy na mszę nie chodzicie?".
I co odpowiedzieliście?
- Nie pamiętam, ale całą sytuację też pamiętam do dzisiaj (śmiech). Więc byłem po pierwsze tym "bezbożnikiem", a po drugie zacząłem odkrywać, że jestem gejem. Co w Krośnie też było bardzo trudne. Wydawało mi się, że jestem jedyny na świecie, że nie ma innych podobnych.
C JAK "CIOTA". "Zorientowałem się, że to o mnie"
Wspominał pan, że nie miał nawet jak wówczas sprawdzić, że nie jest odmieńcem...
- No bo tak było. Wie pan, w Krośnie czy w Ustrzykach Dolnych - o tym się w ogóle nie mówiło. Tzn. używało się wyzwisk - "pedał", "ciota". Ale one były jakieś takie oderwane od kontekstu, abstrakcyjne.
To jest tak, jak się chłopcy wyzywają w podstawówce, nie łącząc tego specjalnie...
- ... z niczym. Dokładnie tak było w tym przypadku. Ja też tego nie łączyłem. Dopiero później zorientowałem się, że ten "pedał" i ta "ciota" to oznaczają kogoś takiego jak ja. Ale na początku nie wiedziałem. Jak zacząłem to odkrywać, to się najpierw dowiedziałem, że to się nazywa homoseksualizm. A potem przeczytałem, że to jest choroba, że to jest zboczenie, dewiacja...
Że trzeba leczyć...
- Tak, dokładnie, że leczyć się trzeba...
Leczył się pan?
- Nigdy. I tu miałem dużo szczęścia. Ale za to nieszczęśliwie się zakochałem. W koledze, który odrzucił te zaloty. Poszedłem do psychologa, i psycholog powiedział, że to mi minie, żebym poczekał.
No i jakoś nie minęło.
- Nie. I ja wiedziałem, że nie minie. Chciałem popełnić samobójstwo. Byłem bardzo tego bliski. Stwierdziłem, że to wszystko jest bez sensu.
Co odwiodło pana od tego? Rodzice? Mama wspierała?
- Mama wtedy nie wiedziała. Myślę, że chyba to jakoś zracjonalizowałem. Stwierdziłem że może jednak poczekać, może naprawdę mi przejdzie, może miałem nadzieję... Krótko potem zacząłem spotykać się z dziewczyną. Oczywiście nic z tego nie wyszło, dziś nawet nie pamiętam jej imienia.
A nieładnie.
- No widzi pan, niestety (śmiech). To chyba pokazuje, że na pewno jestem gejem. Bo imiona wszystkich byłych facetów pamiętam.
A było ich pół tysiąca, jak to u homoseksualistów? Bo ks. Oko tak mówi.
(Ks. Dariusz Oko, teolog, filozof oraz wykładowca Uniwersytetu Papieskiego w Krakowie i publicysta, powiedział w ocierającym się o absurd wykładzie w Łomży , że "badania pokazują, iż 25 proc. gejów miało w życiu mniej niż 100 partnerów seksualnych; 50 proc. - między 100 a 500, a 25 proc. ponad tysiąc", i dodał, że "gej średnio w życiu ma 500 partnerów seksualnych").
- 500? (śmiech) O Jezu! Chciałoby się! Policzmy...
Nie no, to już bardzo osobiste będzie...
- Eee, bez przesady. Raz...dwa...trzy...cztery....Krzysztof jest piąty. Z tym, że policzyłem pierwszą miłość, która trwała dwa tygodnie. Mój pierwszy facet był z Berlina.
Niemiec?
Niemiec. Thomas. Druga miłość trwała miesiąc...
O, to tak jak moja.
- Widzi pan? Wy heterycy macie tak samo (śmiech). Trzecia pół roku, czwarta trzy lata. A ta miłość jest dwunastoletnia. Rozpędzam się.
Ale długo chroniliście swoją prywatność.
- Dwanaście lat. Dwanaście lat Krzysztof potrzebował, żeby zrobić ten krok (niedawno obaj panowie wystąpili we wspólnym wywiadzie, pierwszy raz publicznie mówiąc o swoim związku).
26.02.2014 Warszawa. Poseł Robert Biedroń Fot. Jacek Marczewski/Agencja Wyborcza.pl Fot. Jacek Marczewski/Agencja Gazeta
M JAK MIŁOŚĆ. "Musieliśmy dojrzeć do tego, by się ujawnić"
Zapytam jak ciotka na rodzinnym spotkaniu: "tyle lat i bez ślubu"? Serio.
- Krzysztof mi się oświadczył, więc jakieś już tam działania były. Niestety uporządkowanie pewnych spraw trochę zajęło. Musieliśmy dojrzeć do tego, by zrobić ten coming out wspólny. (długi namysł)
Ma pan rację. Jak człowiek koncentruje się na pracy, to zaniedbuje uporządkowanie prywatnych spraw. Chyba trzeba się będzie za to zabrać. Ślub to powinien być kolejny krok.
Ale w Polsce nie można. Pan za to udziela ślubów.
- I zwyczajnie, po ludzku zazdroszczę wszystkim parom, którym ślubu udzielam. Mam nadzieję, że kiedyś ja też będę mógł stanąć po tej drugiej stronie.
Jakub Urbanik, prawnik z UW, walczy, by państwo wydało mu chociaż dokument potwierdzający jego stan cywilny, by móc wziąć ślub w Hiszpanii. Wpisał nazwisko przyszłego małżonka - męskie - i teraz ma problem .
- Nasze urzędy i instytucje kompletnie nie są przygotowane do takich sytuacji. Ale widać że społeczeństwo jest coraz bardziej otwarte i wierzę, że ta zmiana nadejdzie. Na moim przykładzie widać to najlepiej.
Na co dzień mieszkaliście w Warszawie łamanej przez Gdynię. A tu przeprowadzka ze stolicy na prowincję.
- Krzysiek nie cieszył się zbytnio ze zmiany mojej funkcji i przeprowadzki. Po prostu brakuje nam siebie, im jesteśmy starsi, tym jest to trudniejsze, choć mamy już pewną praktykę. Kiedy sam mieszkał dwa lata w Brukseli, pracował tam dla instytucji unijnych - wtedy było chyba łatwiej. Wie pan, jak się człowiek cieszy, gdy po długim czasie spotyka się z ukochaną osobą? Trochę się to poprawiło, odkąd kupiliśmy wreszcie mieszkanie.
Kredycik był?
- Udało się bez. Mamy obaj po 50 proc. udziałów. Ja jestem oszczędny, dużo odkładam, mało wydaję na siebie, nie imponują mi drogie samochody czy eleganckie garnitury, zresztą "promuję" polską firmę, to był bardzo tani garnitur, a jest dobry (Biedroń pokazuje metkę popularnej polskiej marki odzieżowej). O, ten krawat kosztował jednego funta. Można się tanio ubrać, a wyglądać jak człowiek.
Sam pan wybiera?
- Wszystko. Krzysztof uważa zresztą, że mam dobry gust i podbiera mi ubrania. Ostatnio zabrał mi spodnie.
W sumie to jest wygodne, ja swojej partnerce spodni nie zabiorę.
- Fakt, wy heterycy macie trudniej w tym zakresie (śmiech). Ale właściwie pan też może, po podpisaniu konwencji antyprzemocowej przez Komorowskiego gender w Polsce został zalegalizowany (śmiech). Więc wszystko już można. Będzie strasznie. Będzie pan chodził w sukienkach.
Ostatnio założyłem.
- Niech pan nie mówi, bo zaraz będzie skandal.
Żaden skandal, w Gazecie.pl zrobiliśmy film przeciwko przemocy wobec kobiet , w którym faceci założyli damskie ubrania. Jak ktoś bije, to ja go nie lubię.
- To tak jak ja.
P JAK PRZEMOC. "Jeśli to komuś pomaga, chcę o tym mówić"
Nie lubi pan tych, co biją, bo...?
- Bo mieliśmy poważny problem z przemocą w domu. Tak jak wiele polskich rodzin. Nie chciałbym o tym rozmawiać, ten rozdział jest dziś zamknięty. Nie chcę być nie fair, bo mój tata już nie żyje... żałuję, że nie powiedziałem tego wszystkiego głośno, gdy żył... mieszkaliśmy w małym mieszkaniu, gdzie wszyscy sobie wchodzą na głowę, ojciec chyba nie potrafił sobie z tym poradzić...wie pan, dla mnie to jednak trudne. Bardzo. Ciekaw jestem, czy pan miałby odwagę o czymś takim publicznie mówić.
Uczciwie przyznam, że nie wiem.
- Z drugiej strony jeżeli komuś to pomoże... Przemoc nie może być ignorowana. To problem przez wielu ludzi po prostu ukrywany. Więc chyba będę mówił.
Nie musimy.
- Ale możemy. Dlatego też i tu, w Słupsku się tym zajmuję.
Co pan robi?
- W Słupsku całkiem nieźle funkcjonuje już system pomocy. Ale ostatnio na pierwszym Kongresie Kobiet w naszym mieście stwierdziliśmy, że można zrobić więcej. Przyjedzie do nas prof. Ewa Woydyłło-Osiatyńska, doktor psychologii i terapeuta uzależnień, i będziemy robić program bazujący na dobrych doświadczeniach z innych krajów, żeby roztoczyć pełniejszą opiekę nad rodzinami dotkniętymi problemem przemocy.
Czyli przydaje się to znane nazwisko, żeby ściągnąć do miasta zdolnych ludzi i uznanych ekspertów.
- No nie da się ukryć, że się przydaje i trzeba to wykorzystać. Mam nadzieję, że w Słupsku zrobimy więcej, niż robi się w tej kwestii gdzie indziej. A jest co robić. Przemoc, związane z nią często nadużywanie alkoholu, przemoc ekonomiczna, przemoc wobec kobiet - to różne twarze tego samego problemu.
Te filmy i zdjęcia mężczyzn w kobiecych ubraniach w geście solidarności, najpierw tylko w Turcji po śmierci Ozgecan Aslan, potem na całym świecie...to było mocne, wyraźne. Ja sukienki nie miałem w domu do założenia, bo tylko spodnie nosimy.
Biedroń w sukience. Media z nieco bardziej prawej strony oszalałyby z radości.
- Pojawiłem się już w sukience, występowałem w teatrze "Groteska", grałem Marlenę Dietrich. Uszło mi płazem, nawet prawica biła brawo.
Robert Biedroń, już jako prezydent Słupska fot. Renata Dąbrowska/Agencja Wyborcza.pl fot. Renata Dąbrowska/Agencja Gazeta
S JAK SEJM. "Ci po przeciwnej stronie to nie są wrogowie. To są ludzie, którzy mają inne poglądy niż ja"
W Sejmie nie zawsze prawica biła brawo. Pamiętam pana pierwsze wystąpienie. Ten rechot z ław poselskich.
- Dużo się zmieniło od tego czasu. I staram się być pokojowo nastawiony. Kiedy ktoś mówi w polityce o wrogu, ma na myśli tych po przeciwnej stronie debaty publicznej. Ale to nie są moi wrogowie. To są ludzie, którzy mają inne poglądy niż ja. I mają do nich prawo.
Po trzech latach kadencji pana podsumowanie na stronie Sejmu wygląda jak laurka: 139 wystąpień, 109 skutecznych interpelacji, 83 proc. udziału w głosowaniach.
- To jest i tak mało. Powinno być więcej. Ale często wyjeżdżałem do Strasburga jako przedstawiciel Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy i to się pokrywało z głosowaniami.
Oświadczenie majątkowe w kolejnych latach kadencji od 2008 r.: 19 tys., 16 tys., 48 tys, 102 tys.+ papiery wartościowe.
- Już teraz zero.
No taki oszczędny pan był, a tu nagle...
- Te pieniądze poszły właśnie na mieszkanie w Gdyni.
To w Gdyni pan kupił, a nie w Słupsku? Tu pana mam.
- A nie, bo kupiłem jeszcze w czasie kadencji parlamentarzysty, ładnych kilka miesięcy przed wyborami.
Robert Biedroń o planach na przyszłość fot. Igor Nizio fot. Igor Nizio
U JAK URZĄD PREZYDENTA. "Jestem spadochroniarzem"
Pewnie nieraz usłyszał pan zarzut, że w Słupsku to pan spadochroniarz jest.
- A pewnie, że spadochroniarz. To nie zarzut, to prawda. Jestem spadochroniarzem, bo przez 4 lata byłem posłem z ziemi słupskiej, choć wcześniej nie miałem z nią nic wspólnego.
No i teraz ten spadochroniarz deklaruje, że do polityki centralnej wróci tylko wtedy, jak tu mu się uda.
- No dokładnie.
A jak się tutaj nie uda, to będzie skończony jako polityk.
- Tak będzie.
Jakiś plan B?
- Zawsze w życiu jest plan B. Ale dziś mam plan A i tym planem jest Słupsk. Człowiek, a zwłaszcza polityk powinien mieć plan na kilka kroków do przodu. I ja taki plan mam, wiem, gdzie Robert Biedroń chciałby być i co robić w przyszłości, ale nie chcę podawać tutaj dat i snuć domysłów, bo to byłoby nieodpowiedzialne.
A gdzie chciałby być?
- Polityk powinien wiedzieć, w którym momencie milczeć. No i w tym momencie powinienem milczeć.
Pół roku na urzędzie minęło.
- Niecałe pół roku. 4 miesiące i 10 dni.
Co się udało zrobić, a czego się nie udało? Odziedziczył pan budżet po poprzednikach.
- Myślę, że udaje się odzyskać zaufanie mieszkańców. Na konsultacje budżetowe w ubiegłym roku nie przychodził nikt. Wpisywano: odbyły się konsultacje, przyszło zero osób. To dziwne, bo kiedy ja robię teraz jakiekolwiek konsultacje, np. dotyczące aquaparku, przychodzi tyle ludzi, że musimy z sali klasowej przenieść się na gimnastyczną. Więc udaje się, mam nadzieję, przekonać mieszkańców, że mogą współuczestniczyć w decyzjach dotyczących miasta.
I co mówią na tych spotkaniach?
- Narzekają, przede wszystkim. To nasza cecha narodowa.
Może mają na co?
- Oczywiście, że mają na co, zgadzam się. Ale też udaje nam się wypracować wiele ciekawych rozwiązań, szukamy nowych pomysłów, mieliśmy np. dyskusję wokół zielonej energii. Słupsk ma idealne warunki, by pozyskiwać energię słoneczną czy wiatrową.
Za trzy i pół roku mieszkańcy wystawią rachunek.
- Oczywiście. I ja się tego nie boję. Mam nadzieję, że bilans będzie dodatni. Bo mam jasną wizję, w którym kierunku miasto powinno zmierzać, jak Słupsk powinien wyglądać za cztery lata.
A jak?
- Po pierwsze - trzeba stworzyć takie mechanizmy, w których mieszkańcy będą uczestniczyli w tworzeniu i zmienianiu miasta. Po drugie - uporządkować finanse, doprowadzić do tego, że dziś zadłużony Słupsk będzie stać na nogach, mieć wkład własny na środki unijne i nie będzie się zadłużać. W tym roku Słupsk nie będzie, pierwszy raz od lat, zaciągać kredytów bankowych.
A skąd będą pieniądze?
- Są oczywiście dochody stałe - podatki, dotacje, subwencje, opłaty. Po drugie - coś, czego nie było do tej pory, czyli wprowadzenie kultury oszczędzania.
Zaczął pan od pozbycia się własnej limuzyny.
- To było symboliczne. Tak jak picie wody z kranu, choć za tym stoi realny zysk, bo wodociągi należą do miasta.
A mieszkańcy liczą na to, że prezydent, jako osoba znana, przyciągnie inwestycje.
Mam nadzieję, że przyciągnę. W najbliższym czasie podpiszemy umowę z Polską Agencją Informacji i Inwestycji Zagranicznych, zorganizujemy wiele wydarzeń, które mają w założeniu przyciągnąć inwestorów. No i musimy dbać o tych przedsiębiorców, którzy już tu są, bo 50 proc. inwestycji w Polsce to reinwestycje - czyli działania tych przedsiębiorców, którzy już są obecni na lokalnym rynku.
Na co przełoży się w praktyce ten zamiar dbania o przedsiębiorców? Ulgi? Inne ułatwienia?
Same ulgi nie starczą. W interesie miasta jest, by ci przedsiębiorcy płacili tu podatki i chcieli zatrudniać. Za tym idzie też coś, co już wdrożyłem - że biznes ma też pewną odpowiedzialność. To, że firmy tu zatrudniają, powinno się przekładać na to, że miasto coś z tego ma. A miasto np. dokłada milion złotych do realizacji połączenia autobusowego doprowadzającego do jednej z galerii.
To się nie zwraca z obrotów galerii?
Nie. Bo ogromna zabetonowana powierzchnia galerii sprawia, że musimy regulować wody opadowe. I to my za to płacimy, a nie galeria. To są miliony złotych. W efekcie mamy połączenie autobusowe, które powinno być rentowne, a nie jest. Już prowadzimy rozmowy i podejmujemy konkretne decyzje w tej sprawie.
Może czas to zmienić? Skoro przedsiębiorstwo ma z tego zysk, niech ma i miasto?
- Tak postępuje mądry socjaldemokrata.
Robert Biedroń o neoliberalizmie Fot . Sławomir Kamiński/Agencja Wyborcza.pl Fot . Sławomir Kamiński/Agencja Gazeta
L JAK LEWICA. "Może uwierzyłbym w neoliberalizm, gdybym za złotówkę zbudował w miesiąc polski Wal-Mart"
Był pan w zeszłym roku jedynym lewicowym politykiem, któremu się coś udało ugrać w wyborach.
- Ale to katastrofa dla lewicy, że tylko taki Biedroń coś ugrał.
Katastrofę to ma Janusz Palikot, który rozbłysnął i znikł. Sytuacja odwróciła się do tego stopnia, że pana były szef wyjeżdżał stąd bez pańskiego poparcia na prezydenta Polski.
- Nie straciłem wiary w Janusza Palikota.
Kim dla pana był?
- Nadzieją na lepszą Polskę - i nadal jest. Uważam, że to jest jeden z najlepszych ludzi, jakich mamy w polityce. Najbardziej inteligentnych. Erudyta z ogromnymi talentami politycznymi.
Talentem jest roztrwonienie 10 proc. poparcia z ostatnich wyborów i dezintegracja partii?
- To raczej zaniedbanie, na Z. Palikot niestety popełnił wiele błędów. Tak to jest z politykami, którzy są silnymi wizjonerami: wiedzą, dlaczego są w polityce, ale niestety nie zajmują się tymi rzeczami, które dla nich wydają się zbyt banalne. Taki wizjoner prze do przodu, ale nie pamięta o tyłach - o tym, że z tyłu są ludzie, których będzie potrzebował, by zbudować partię, by zdobyć władzę, żeby przekonać innych. Janusz tego nie robił: nie inwestował w struktury, nie dbał o nie, nie rozmawiał ze współpracownikami. Był dość rozchwiany, jeśli chodzi o program i nie dbał o finanse partii.
Myśli pan, że się jeszcze podniesie?
- Myślę, że tak. To ogromny talent.
Ale kto mu na lewicy uwierzy?
- Jeżeli nie wpadnie w jakieś problemy związanie z finansowaniem partii, jeśli te plotki dotyczące niejasności finansowych się nie potwierdzą, to będzie wielki polityk. Ale jeśli się potwierdzą, będzie miał wielkie problemy.
Przed Palikotem było SLD.
- Podczas studiów w Olsztynie poznałem m.in. panią prof. Teresę Astramowicz-Leyk, która rozpaliła we mnie pasję do praw człowieka. Sama była działaczką UP, to mi trochę imponowało - no i w ten sposób zaangażowałem się we frakcję młodych SdRP i zacząłem działać politycznie.
SdRP to nie był popularny wybór w tamtym okresie...
- Oj nie. Ale zgodny z moim światopoglądem, a ja jestem raczej stały w poglądach. To, że ludzie dokonują w nich zmian, nie jest dla mnie zaskoczeniem po latach w polityce, ale cenię sobie bardzo takich, którzy posiadają kręgosłup polityczno-ideologiczny i nie są skorzy do szybkiego przewartościowywania swoich poglądów.
A pan ten kręgosłup ma? Od zawsze lewicowy?
- Na pewno. Nie wiem, co musiałoby się stać w moim życiu, bym nagle miał stać się piewcą liberalizmu. Może uwierzyłbym w neoliberalizm, gdybym za złotówkę zbudował polski Wal-Mart w ciągu miesiąca. Ale w przeciwnym razie - no nie! Szczególnie teraz, gdy jestem prezydentem Słupska, to wiem, jakie są koszty liberalizmu, ilu ludzi cierpi.
No właśnie, pan ma co robić w Słupsku, Napieralski wyleciał z SLD, Palikot ma kłopoty. To kto ma budować tę lewicę?
Wie pan, w polityce to jest tak, że człowiek podejmuje różne decyzje w zależności od tego, jak się układa konstelacja gwiazd. A te konstelacje się zmieniają często, czasem jest Mały Wóz, czasem Wielki Wóz, a czasem przewóz.
Jeszcze wylądujecie wszyscy państwo na wozie, którym będzie powoził Leszek Miller.
- Nie wiadomo, w polityce różnie bywa. Ale uważam, że dziś Leszek Miller jest niewiarygodny politycznie.
Pan kiedyś z jego wozu wysiadł.
- Najpierw wsiadłem, a potem, za czasów Napieralskiego - wysiadłem. Miller był wtedy poza wozem. Grzesiek Napieralski popełnił wielki błąd - myślę że dziś odrobił tę lekcję - próbował otoczyć się najwierniejszymi pretorianami, którzy byli bezkrytyczni i mówili mu, że Grzegorz jest wspaniały i odniesie spektakularne zwycięstwo.
A tu "ups".
- A tu "ups", właśnie. Nie szukał koncepcji która połączy lewicę, szukał takiej, która połączy pretorian. Myślę, że dziś jest mądrzejszy o to doświadczenie. Bardzo mu kibicuję, bo wiem, że coś nowego się zapowiada. Choć ja nie zamierzam się w to angażować.
A zapraszali?
- Tak, były spotkania. Ale kibicuję, kibicuję wszystkiemu, co jest wiarygodne na lewicy, co zjednoczy ludzi z tą wrażliwością, która jest w polskim społeczeństwie, a nie jest zagospodarowana.
Anna Grodzka jest wiarygodna?
- Tak.
11.07.2013 r., Warszawa, Sejm. Anna Grodzka (l) i Robert Biedroń (p) podczas konferencji "Stop agresji środowisk faszyzujących" Fot. Przemek Wierzchowski/Agencja Wyborcza.pl Fot. Przemek Wierzchowski/Agencja Gazeta
P JAK PRZYJAŹŃ. "Grodzka nie jest w polityce by podnieść swoje ego, jak mężczyźni"
Grodzka to ktoś, o kim pan mówi: przyjaciółka.
- To jest przyjaciółka i ja wiem, że ona nie jest w polityce po to, by podnieść swoje ego. Obserwuję to szczególnie wśród facetów - dowartościowujemy się tym, że mamy władzę. U kobiet tego nie obserwuję. I znam Ankę.
Długo?
- Bardzo długo. Pamiętam Ankę jeszcze jako Krzysztofa. Przez pewien czas byliśmy nawet współlokatorami w jednym mieszkaniu. W życiu bym nie pomyślał, że naprawdę jest Anną.
A chciałem właśnie stwierdzić, że pewnie pan był najmniej zaskoczony.
- Wręcz przeciwnie. Bardzo. Bardzo byłem zaskoczony. Musiałem się szybko odnaleźć w nowej sytuacji. Zwłaszcza, że coming out miał miejsce w kawiarni i nastąpił znienacka. Podchodzi jakaś kobieta i słyszę "cześć Robercie, poznajesz mnie"? Na co ja tak: (Biedroń odtwarza wyraz bezbrzeżnego zdziwienia na twarzy). "To ja, Krzysiek". "Aha, okej... Zaraz, jaki Krzysiek?!".
A potem: "o kur...."?
No, mniej więcej (śmiech). Następnego dnia umówiliśmy się na spotkanie. Przegadaliśmy chyba z siedem godzin.
Poznał pan inną osobę?
- Noo. Całkiem inną. To było dla mnie bardzo poruszające. A dlaczego nic nie wiedziałem? Myślę, że u Ani z tożsamością płciową było podobnie, jak u mnie z orientacją seksualną: zanim wyjdzie się ze swoją odmiennością do świata, trzeba się z nią wewnętrznie pogodzić. To jest najtrudniejszy krok w życiu. Gdy się w sobie to zrozumie, uporządkuje, zaakceptuje, to jest dużo łatwiej. W Polsce niestety wiele osób nie jest w stanie przejść tego etapu. To jest katastrofa. Ale wielu się boi. I ma czego.
Ma pan wrogów?
- Mam. Jak się działa publicznie, to się ma wrogów. Przede wszystkim politycznych. Jak się podejmuje decyzje, robi to, co ja robię, to się siłą rzeczy pojawią.
A wrogów osobistych? Ludzi, których pan po prostu nie lubi?
- Nie mam.
Robert Biedroń Gazeta.pl
fot. Renata Dąbrowska/Agencja Gazeta
K JAK KOŚCIÓŁ. "Wieszanie papieża na siłę na ratuszu jest niezrozumiałe"
To skoro nie ma pan wrogów, rozumiem, że współpraca - że przywołam Mikołaja Reja - z miejscowym plebanem układa się socjaldemokracie nie najgorzej?
- Wie pan, w szkole średniej zacząłem chodzić na religię, bo można było dokuczać księdzu, straszne to było, znęcaliśmy się nad biednym człowiekiem...
Bezbożnicy...
- ... w sensie intelektualnym. Prowadziliśmy z nim takie szermierki słowne. Ale to było dawno, jak byłem młody. A teraz, w Słupsku, współpraca układa się wręcz doskonale. Miejscowy pleban jest również socjaldemokratą. Mam bardzo dobry kontakt z księdzem Janem, który jest tutaj postacią kultową. Myślę, że to jest taki nasz współczesny św. Franciszek, który odśnieża drogę, rozmawia z ptaszkami, gdy je dokarmia - to są prawdziwe przykłady - potrzebującemu da swoje buty...
...A przy okazji może pomóc panu prezydentowi przekonać do czegoś ludzi.
- Pomóc przekonać - tak, ale prowadzimy też ciekawe rozmowy, mamy za sobą wiele spotkań. I to chyba nie wpływa też na sposób, w jaki ja układam stosunki między Kościołem a urzędem w sensie ustrojowym. Ksiądz Jan na pewno by chciał, by w moim gabinecie nadal wisiał portret Jana Pawła II, i żebym na ratuszu wywiesił plakat z podobizną papieża.
Nie zrobi pan tego?
- Nie zrobię. Bo w mieście czuję się strażnikiem konstytucji, która mówi, że państwo i Kościół to dwie oddzielne instytucje, które nie powinny w żaden sposób być łączone.
No i temu właśnie chyba przyglądają się politycy i prasa - jak lewicowiec robi rewolucję światopoglądową w małym mieście.
- Nie będę robił rewolucji światopoglądowej.
A to już nie są początki?
- To jest normalność. Dziwię się, że to budzi tyle emocji medialnych i tyle lęków wśród moich kolegów polityków. Proszę zobaczyć: ja tego plakatu z papieżem nie powiesiłem - i nie było z tego powodu żadnych protestów. Jak pan poczyta fora, to pan zobaczy, co mieszkańcy mówią: "Boga, Papieża można nosić w sercu. Jeśli go tak kocham, to powieszę jego obrazek w swoim pokoju, w domu". Ale wieszanie papieża na siłę na ratuszu jest po prostu niezrozumiałe.
T JAK TEATR. "Chodzi o to, by ludziom kultury dobrze płacić"
Za to niektórzy co innego wieszają na ratuszu. Psy. Za teatr.
- Lubię teatr. Dbam o teatry w Słupsku, choć niektórzy uważają, że nie dbam.
A jak pan dba? Budżet pan im podwyższy? Dyrektorów wymieni?
- Po pierwsze będziemy mieli rzetelną diagnozę kultury w naszym mieście zrobioną przez Narodowe Centrum Kultury.
Ale czy przez to przybędzie ludzi na widowni?
- A musi?
Na tym teatr zarabia.
- Ale czy teatr powinien zawsze zarabiać?
A nie?
- Czy kultura musi zarabiać? To takie bardzo neoliberalne.
No dobrze, ale jeśli nie będzie zarabiać, to padnie.
- Michał Anioł czy da Vinci nie zarabiali dużo, a nie padli. I do dziś podziwiamy ich dzieła.
Kluczową kwestią jest nie to, czy i jak zarabiać na kulturze, ale jak dbać, by pracownicy kultury byli dobrze opłacani. Dziś, także w Słupsku, są nierówno i niedobrze opłacani. Będę starał się to zmienić. Tym bardziej, że w moim średniej wielkości mieście jest aż sześć instytucji kultury: Teatr Tęcza, Teatr Nowy, Teatr Rondo, Młodzieżowy Ośrodek Kultury, Słupski Ośrodek Kultury i filharmonia Sinfonia Baltica.
No dobrze, ale jak zamierza pan sprawić, żeby pracownicy kultury byli lepiej opłacani? To kosztuje .
- To jest ogromne obciążenie dla budżetu, ale warto. I warto budować markę Słupska na kulturze. Mamy już kilka pomysłów, ale na razie nie chciałbym zdradzać szczegółów.
Ale z dużymi ośrodkami pan nie wygra.
- Wygram. Dziś do Wałbrzycha czy Legnicy jeździ się po dobry teatr. Czas, by po dobry teatr jeździło się do Słupska.
Robert Biedroń fot. Renata Dąbrowska/Agencja Wyborcza.pl fot. Renata Dąbrowska/Agencja Gazeta
Z JAK ZAROBKI
Wraca A jak ambicja. Do Słupska po biznes, po kulturę... może jeszcze po sport?
- Będą biegi w Słupsku. Ja uprawiam dużo sportu: jeżdżę na rowerze, na snowboardzie - ale przede wszystkim biegam. Wczoraj udało mi się godzinę znaleźć. O więcej trudno.
Ma pan napięty grafik, trudno pana złapać.
- Ale dziś zacząłem dzień z panem.
Jeszcze oberwie pan od mieszkańców, że za mało pracuje, a za dużo uprawia sportu i udziela wywiadów.
- Fakt, udzielam ich dużo, i muszę przystopować. Ale nie lenię się. Wczoraj wróciłem do domu o 23.00.
Aha, czyli ma pan też dom w Słupsku?
- Vis a vis ratusza. Wynajmuję mieszkanie, sam za nie płacę.
Podatnicy za nie płacą.
- Ale ja na to zarabiam, pracując. A zarabiam najmniej ze wszystkich prezydentów miast w kraju. ( wg. MamPrawoWiedzieć.pl Robert Biedroń zarabia 10 966 zł), zgodnie z prawem maksymalne wynagrodzenie prezydenta miasta w Polsce to 12 365,22 zł. - red.). Rada miasta tak ustaliła i nie narzekam. Udaje mi się odłożyć. Można? Można.
Michał Gostkiewicz. Dziennikarz Gazeta.pl. Specjalizuje się w wywiadach, rozmawiał m.in. z Richardem Bransonem, Benjaminem Barberem, Muhammadem Yunusem, Andrzejem Stasiukiem, Chrisem Niedenthalem, Martyną Wojciechowską i prezydentem-elektem Andrzejem Dudą. W Gazeta.pl pisze o sprawach zagranicznych, fotografii i podróżach, ma bloga Realpolitik i bywa na Twitterze . Gdy nie musi pracować, chodzi po górach, jeździ na rowerze lub pływa żaglowcami po morzach. I robi zdjęcia.