"To nie jest żadna taktyka, tylko hazard". Miłosz Wiatrowski-Bujacz o turystyce wyborczej

Marta Nowak
Czy opłaca się wyjechać na wybory z metropolii do mniejszego miasta? Jaki (jeśli w ogóle) sens ma strategiczne przesuwanie głosu między KO, Lewicą a Trzecią Drogą? I co znaczy w tych wyborach "zmarnowany głos"? O polskim systemie wyborczym i głosowaniu taktycznym w rozmowie z Martą Nowak opowiada politolog Miłosz Wiatrowski-Bujacz.

Marta Nowak: Przybyło nam ostatnio wyborczych strategów w Polsce?

Miłosz Wiatrowski-Bujacz: Absolutnie. Czegoś takiego nie widziałem ani cztery lata temu, ani wcześniej. Są takie momenty dziejowe, kiedy wszyscy Polacy stają się ekspertami w jednej konkretnej dziedzinie.

Zobacz wideo Debata wyborcza Gazeta.pl

W szczycie pandemii wszyscy byliśmy immunologami…

Po ataku Rosji na Ukrainę – ekspertami od geopolityki, w czasie mundialu – od piłki nożnej. A teraz jesteśmy specjalistami od głosowania taktycznego.

Według mnie główny powód jest taki: część zwolenników opozycji czuje ogromną niemoc związaną z faktem, że PiS wciąż ma tak wysokie poparcie. Media liberalne od lat powtarzają, że to fatalna władza, co tydzień jest jakaś nowa afera, po której ludzie myślą "teraz to już na pewno im spadnie". A nie spada. PiS może zaprząc do kampanii cały aparat państwa, ma media publiczne, ogromne budżety spółek skarbu państwa. Ale też nadal – z czym wielu osobom trudno się pogodzić – jest dla części społeczeństwa atrakcyjny. I dziś wielu zwolenników opozycji nie zastanawia się, czy – i jak – można by przeciągnąć niektórych wyborców PiS na swoją stronę, tylko szuka sposobów, żeby przechytrzyć system. A właściwie pozbawić PiS systemowej przewagi, którą posiada.

Jakiś czas temu mocna była narracja "stwórzmy wspólną listę opozycji, ona rozwiąże nasze problemy". Dowody na to, że mogłaby ona faktycznie pomóc wygrać z PiS-em były, delikatnie mówiąc, słabe, ale za to potrzeba wiary w to, że jest inaczej, była ogromna. Ostatecznie wspólnej listy nie ma. Skoro tak, trzeba było znaleźć inne zaklęcie, które zmiecie PiS z planszy. Tym zaklęciem zostało głosowanie taktyczne czy turystyka wyborcza. A rzeczywistość jest taka: głosowanie taktyczne może pomóc, a może zaszkodzić. A całościowo prawdopodobnie nie wpłynie na wynik wyborów. 

To skąd się bierze ta fascynacja głosowaniem taktycznym?

Z rosnącej świadomości, że chociaż w teorii każdy głos jest równy, to w praktyce równy nie jest. Choćby ze względu na podział na okręgi. W każdym z nich – a mamy ich w Polsce 41 – odbywa się osobny wyścig wyborczy. Potem sumuje się mandaty, które poszczególne komitety zdobyły na lokalnym poziomie, i dopiero wtedy poznajemy dokładny podział miejsc w Sejmie. Ogólnokrajowy wynik nie przekłada się w prosty sposób na to, ilu która partia będzie miała posłów. I teraz tak: w teorii liczba mandatów do podziału w danym okręgu powinna odzwierciedlać to, ile mieszka tam ludzi.

Ale wiemy, że nie odzwierciedla. W Gazeta.pl mówił mi o tym Szymon Pifczyk z Kartografii Ekstremalnej, potem bardzo wyraźnie wybrzmiało to w rozmowie Grzegorza Sroczyńskiego z Leszkiem Kraszyną. Dzisiaj w okręgach wielkomiejskich głosy są niedoszacowane. Te oddane w okręgach skupionych wokół mniejszych miejscowościach ważą więcej.

Jest parę powodów tego stanu. Po pierwsze: podział mandatów jest oparty na danych sprzed lat, po raz ostatni aktualizowano je w 2011 roku. PKW otwarcie mówi, że to niezgodne z kodeksem wyborczym. Ale PiS nie ma interesu w tym, żeby to zaktualizować, bo obecna mapa wyborcza jest dla nich bardzo korzystna. Po drugie: to gminy raportują liczbę mieszkańców, dane nie są brane ze spisów powszechnych. Tymczasem w Polsce wiele osób widnieje w danych gmin, z których dawno się wyprowadziło. Są liczeni jako mieszkańcy Sieradza czy Kutna, a głosują tam, gdzie studiują i pracują: w Warszawie, Poznaniu czy Krakowie. I po trzecie: frekwencja wyborcza jest zdecydowanie wyższa w wielkich miastach. Kończy się to dużymi dysproporcjami. Średnio na jedną osobę wybraną do Sejmu z okręgu elbląskiego przypada trochę ponad 30 tys. wyborców. W Warszawie – do której liczą się również wszystkie głosy oddane poza granicami Polski – jest to ok. 69 tys.

Jest dziś sporo wyborców opozycji z dużych miast, którzy rozważają zagłosowanie w mniejszym okręgu. Warto?

Jeśli wyjedziemy z metropolii do mniejszego okręgu, to tak, nasz głos będzie matematycznie ważył więcej. Ale może się okazać, że na konkretnym poziomie takie ruchy odbiorą opozycji jeden mandat w Krakowie, Szczecinie, Warszawie, a nie dodadzą żadnego tam, gdzie zagłosujemy. Różnice głosów decydujące o tym, kto wejdzie do Sejmu, potrafią być minimalne. W poprzednich wyborach Urszula Nowogórska z PSL zdobyła mandat w Nowym Sączu przewagą 139 głosów. W Siedlcach Dorota Olko z Lewicy zostałaby posłanką, gdyby zagłosowało na nią 827 osób więcej. W największych ośrodkach też były takie sytuacje. W Warszawie Lewicy zabrakło trochę ponad 1,8 tys. głosów – na blisko 1 400 000 oddanych – żeby odebrać jeden mandat PiS-owi.

Hipotetycznie: te brakujące głosy mogłyby należeć do warszawskich wyborców, którzy w niedzielę wyborczą "taktycznie" rozpierzchli się po sąsiadujących okręgach, gdzie ich głos "liczy się bardziej".

Czy to da się jakkolwiek przewidzieć? Ktokolwiek robi lokalne sondaże na tyle dokładne, że można się z nich rozeznać, w którym okręgu pewnie komuś zabraknie tylko kilkaset głosów?

Lokalne sondaże czasami pojawiają się w mediach regionalnych. Ale tych mediów jest coraz mniej, od dawna są w fatalnej kondycji finansowej, a teraz znaczną ich część kontroluje Prawo i Sprawiedliwość poprzez Orlen. W ogólnopolskich sondażach widać, że z dnia na dzień poparcie dla partii waha się nawet o 2-3 pp. A tymczasem na poziomie konkretnego okręgu pół punktu procentowego może zdecydować o tym, czy mandat zdobędzie Konfederacja, Trzecia Droga czy Lewica, które w sondażach idą łeb w łeb. Albo czy któraś partia opozycyjna odbierze jeden mandat PiS-owi.

Odpowiadając wprost: nie, nie będziemy mieć tak precyzyjnych danych. Ktoś musiałby odwzorować wybory jeden do jednego w każdym okręgu na pięć dni przed wyborami. I jeszcze liczyć, że przez te pięć dni żaden wyborca nie zmieni zdania.

Albo nie pójdzie na grzyby zamiast na wybory.

Dokładnie.

Czyli wychodzi na to, że indywidualna taktyczna turystyka wyborcza nie będzie miała większego znaczenia dla wyniku? Można przestać łamać sobie głowę? 

To nie jest żadna taktyka, tylko obstawianie, hazard, rzut monetą. Może się skończyć po myśli danego wyborcy, a może nie.

Oczywiście politolodzy operują modelami, które na podstawie wyników ogólnopolskich szacują, ile kto może dostać mandatów w każdym z okręgów. Jeśli np. Lewica w skali kraju uzyska 13 proc. poparcia, to może zdobyć nie jeden, a dwa mandaty w okręgu lubuskim – tak jak cztery lata temu. A jeśli będzie mieć tylko 9 proc., to w lubuskim obroni tylko jeden mandat, będzie też miała mniej posłów z okręgów na wschodzie kraju. I w takim sensie można kombinować: "aha, u mnie w Wałbrzychu raczej nie wyrwiemy drugiego mandatu, a jeden prawie na pewno tak, no to jadę na wybory do Wrocławia, bo tam trwa ostra walka o drugi mandat". Ale nie ma co się łudzić, że człowiek bez pudła rozpracuje sobie pięć najbliższych okręgów i wybierze ten poprawny, w którym najbardziej opłaca się głosować. Cofnijmy się do roku 2019. Ktoś siedzi i próbuje wymyślić, czy lepiej głosować na Lewicę w Warszawie, obwarzanku warszawskim czy okręgu siedleckim. W każdym z nich do mandatu zabrakło między 830 a 3300 głosów. Gdyby wszyscy przed wyborami poprawnie zgadli, że tak będzie, i wspólnie wybrali jeden z tych okręgów, to Lewica miałaby ten jeden mandat więcej. Ale to jest niemożliwe. To czym jest taka decyzja, jeśli nie hazardem?

Żeby turystyka wyborcza miała szanse powodzenia, musiałaby się opierać na masowych akcjach koordynowanych z góry. To krok pierwszy. Krok drugi – taka mobilizacja musiałaby dotyczyć raczej wyborców KO niż Trzeciej Drogi czy Lewicy, które w każdym okręgu walczą o jeden, dwa, maksymalnie trzy miejsca w Sejmie. Np. warszawska lista Koalicji Obywatelskiej w poprzednich wyborach zdobyła 9 mandatów. W tym roku może liczyć być może nawet na 11. W Warszawie, jak już wiemy, jeden mandat "kosztuje" bardzo wiele indywidualnych głosów. Przy odpowiedniej koordynacji można je niewątpliwie spożytkować lepiej.

Co nie znaczy, że jest to tak łatwe, jak wynikałoby z tych wszechobecnych taktycznych dyskusji, od których zaczęliśmy rozmowę – "wystarczy, że wyborcy KO zamiast zagłosować w Warszawie, pojadą do Siedlec, Piaseczna czy Kielc, a wtedy liczba mandatów dla KO będzie o wiele większa". Niestety nic z tego. Ile głosów zabrakło Koalicji Obywatelskiej, żeby zdobyć dodatkowy mandat w Kielcach w 2019 roku? 31 tys. W obwarzanku warszawskim? Prawie 33 tys. Siedlce? 27 tys. Nawet gdyby zmobilizować ludzi na ogromną skalę, zrobić zbiórki, podstawić autokary, to i tak odbicie PiS jednego miejsca w Sejmie graniczyłoby z cudem. Z okręgów w promieniu 200 kilometrów od Warszawy najmniej zabrakło w okręgu elbląskim (5,5 tys. głosów) i piotrkowskim (tu już potrzebne byłoby prawie 11 tys. dodatkowych głosów).

A co z taktycznym przesuwaniem głosu między Koalicją Obywatelską, Lewicą a Trzecią Drogą?

Tu właśnie pojawia się krok trzeci do sukcesu turystyki wyborczej. Tylko że w obecnej dyskusji nie występuje on w ogóle. Mianowicie – głosy podróżujących taktycznie wyborców KO miałyby największe przełożenie na "odbicie" Sejmu z rąk PiS, jeśli zostałyby oddane na przyszłych koalicjantów – Lewicę albo Trzecią Drogę. Jak już wspomniałem, w 2019 roku Lewica zdobyłaby dodatkowe mandaty w Sejmie kosztem PiS, gdyby uzyskała o 1820 głosów więcej w Warszawie, 830 – w Siedlcach, 3300 – w obwarzanku, 1275 – w okręgu chrzanowskim. Czyli razem trochę ponad 7 tys. głosów pozwoliłoby opozycji odbić PiS cztery miejsca w Sejmie. Mniej więcej cztery razy mniej niż KO potrzebowała w Siedlcach, żeby ugrać jeden dodatkowy mandat.

Przykład z drugiej strony: w Chełmie w 2019 roku Lewica wyrwała mandat PiS-owi różnicą 871 głosów. Gdyby ci wyborcy uznali, że na ścianie wschodniej nie warto głosować na Lewicę, i przesunęliby swój głos na KO albo popularniejsze akurat w tym okręgu PSL, to tym dwóm partiom nic by to nie dało, a opozycja straciłaby jedno miejsce w Sejmie na rzecz PiS. Przez sposób dzielenia mandatów po prostu dużo "taniej" można zdobyć – i stracić – pierwszy mandat, przy każdym kolejnym waga pojedynczego głosu jest mniejsza.

Natomiast taka taktyka – przenoszenia głosów z KO na mniejsze partie – dla wielu ludzi jest kompletnie nieintuicyjna. Przecież dominująca narracja jest taka, że "skoro nie ma wspólnej listy, to wszyscy muszą zagłosować na Koalicję Obywatelską, na najsilniejszego".

To się bierze z przekonania, że system D'Hondta przewiduje premię dla zwycięzcy?

Tak. Było takie założenie: jeśli KO wyprzedzi PiS choćby o jeden głos w skali kraju, to będzie największą partią i w związku z tym dostanie jakąś magiczną premię. To jest mit. Żadnej takiej premii w naszym systemie wyborczym nie ma. Podział miejsc w Sejmie działa na zasadzie dodawania mandatów zdobytych w 41 różnych okręgach. Ogólnopolski wynik wyborczy nie ma na to żadnego wpływu. Z jednym ważnym wyjątkiem: żeby wejść do Sejmu, trzeba w skali kraju przekroczyć próg wyborczy. To jest, jak wiemy, 5 proc., a dla komitetów koalicyjnych – 8 proc.

Spotykałam się nieraz z myśleniem, że głos oddany na komitet, który nie przekroczy progu wyborczego, to głos zmarnowany. Przez to niektórzy nie chcą głosować na partie, które w sondażach na tym progu balansują. Nikt nie chce czuć, że postawił na złego konia.

Jeśli zagłosujesz na partię, która nie wejdzie do Sejmu, to marnujesz głos w takim sensie, że te głosy w każdym z okręgów po prostu znikają. Usuwa się je w tabelce. Natomiast problem jest wtedy, kiedy parę tygodni przed wyborami jakaś partia jest niebezpiecznie blisko progu – np. ma w sondażach 7 proc., a próg wynosi 5 – i pojawia się narracja: "no to ja na nich nie zagłosuję, bo jak nie wejdą, to będzie zmarnowany głos". Jest dokładnie odwrotnie. W takich przypadkach trzeba się mobilizować, a nie odpuszczać. Jeśli jakaś partia demokratycznej opozycji balansuje na progu, to w interesie opozycyjnych wyborców jest absolutnie to, żeby jednak go przekroczyła. W tej chwili najbliżej progu jest koalicyjny komitet Trzeciej Drogi. I jeśli jakiś ich wyborca w związku z tym przesunie swój głos na większą KO, to z punktu widzenia całej opozycji będzie to katastrofalny błąd taktyczny. Trudno o bardziej "zmarnowane głosy" niż te, z powodu których jeden z komitetów opozycji demokratycznej spadnie pod próg.

No to co się stanie, jeśli – hipotetycznie – Trzecia Droga nie przekroczy progu?

Oczywiście nie będzie tak, że PiS dostanie wszystkie jej mandaty. One zostaną rozdzielone w każdym z okręgów między te partie, które przekroczą próg. PiS-owi przypadnie z nich pewnie około 30-40 proc. I to, że KO dzięki głosom przesuniętym z Trzeciej Drogi będzie mieć 2 czy 3 pp. więcej, absolutnie nie zrównoważy wszystkich mandatów opozycji straconych na rzecz PiS. Nie zapominajmy też o Konfederacji. Jest wiele okręgów, w których trzy komitety – Trzecia Droga, Lewica, Konfederacja – walczą o zdobycie choćby jednego miejsca w Sejmie. Jeśli w danym okręgu Trzecia Droga miałaby 9 proc. – ale nie przekroczyłaby progu w skali kraju – Konfederacja 8 proc., a Lewica 7,9 proc. to właśnie Konfederacja przejmie mandat.

Załóżmy, że już wiemy, na który komitet chcemy zagłosować. Teraz wybieramy konkretną osobę na ich liście. Czy tutaj warto stosować jakieś strategie? Może na przykład nie opłaca się głosować na osoby z dalekich miejsc? A może to bez znaczenia?

Akurat dla podziału mandatów nie ma to żadnego znaczenia. Obojętnie, czy twoja kandydatka dostanie się do Sejmu, czy nie, to i tak twój głos na jej komitet będzie się liczył.

Schody zaczynają się, kiedy zaczynamy myśleć o tym, do kogo na liście jest nam blisko. Wtedy taktyczne oddanie głosu już ma sens. Najlepiej będzie to widać na przykładzie Trzeciej Drogi. Dajmy na to: planujesz na nich zagłosować i wiesz, że mają w twoim okręgu szansę na jeden mandat. Zależy ci, żeby ten mandat zdobyła osoba z Polski 2050, od Hołowni. Ale na liście na pierwszym miejscu jest ktoś z PSL, a ktoś z Polski 2050 – na drugim. I dalej na liście też znajdujesz kolejnych kandydatów Polski 2050: na piątym, siódmym, dwunastym miejscu. Z empirycznych danych wiemy, że najwięcej głosów w wyborach dostaje pierwsza trójka, czasem czwórka, plus jeszcze ostatnia osoba na liście. A zatem: skoro w twoim okręgu tylko jedna osoba z Trzeciej Drogi ma szansę wejść do Sejmu, raczej nie będzie to kandydatka z dwunastki. W takim wypadku najbardziej ci się opłaca zagłosować na tę osobę reprezentującą twoją wybraną koalicyjną partię (w naszym przykładzie: Polskę 2050), która jest najwyżej na liście (w naszym przykładzie: na dwójce).

Czy to działa tak samo, jeśli komitet w danym okręgu ma szansę nie na jeden mandat, tylko na cztery, pięć albo więcej? W większej Koalicji Obywatelskiej też są przecież różne partie.

Zasadniczo tak. Jeśli mieszkasz w Warszawie i chcesz głosować na Zielonych, a niekoniecznie np. na Nowoczesną, to nie opłaca ci się głosować na kandydata z Zielonych, który ma siedemnaste miejsce na liście KO, a przed nim są jeszcze trzy osoby z tej partii. Dużo lepiej oddać głos na osobę, która jest pierwszą reprezentantką Zielonych na liście warszawskiej w ramach Koalicji Obywatelskiej, bo ona ma jakieś realne szanse na mandat. Wyjątkiem jest sytuacja, w której kandydat twojej partii jest "jedynką".

W poprzednich wyborach była taka sytuacja w Warszawie na Lewicy. Ludzie, którym było blisko do partii Razem, głosowali na czwartą kandydatkę na liście, Magdalenę Biejat, chociaż na jedynce był Adrian Zandberg. Wiedzieli, że Zandberg i tak z jedynki wejdzie do Sejmu. I finalnie Biejat też weszła.

Biejat pod względem liczby głosów przeskoczyła wtedy i Annę Tarczyńską z Wiosny (trójka na liście), i nawet Annę-Marię Żukowską z SLD (dwójka). Tak, to jest doskonały przykład. Gdyby te osoby, które głosowały na Biejat, zaczęły głosować a to na siódemkę, a to na dwunastkę z Razem, to te głosy by się rozproszyły i Razem miałoby tylko jednego posła z Warszawy. Gdyby wszyscy zagłosowali na Zandberga – tak samo. Byłby lokomotywą Razem, ale bez żadnego wagonika.

A jeśli ktoś nie ma wielkich preferencji dotyczących konkretnych osób, tylko po prostu nie chce trzeciej kadencji PiS? 

Jeśli ktoś idzie do wyborów z myślą "trzeba odsunąć PiS od władzy", to absolutnie może głosować na dowolną osobę z dowolnej listy demokratycznej opozycji. I to w najbliższym dla siebie lokalu wyborczym.

Miłosz Wiatrowski-Bujacz (ur. 1989) - ekonomista, historyk, politolog, doktorant na wydziale historii Uniwersytetu Yale. Pracował jako konsultant w Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) oraz w Kolegium Europejskim w Natolinie.

Więcej o: