Kwaśniewski: PO potrzebna jest strategia, a nie jakieś ruchy, które nawet na taktykę się nie składają

- W dużej, rządzącej partii potrzebna jest strategia, a nie jakieś ruchy, które nawet na taktykę się nie składają. Oczekuję, że w najbliższym czasie zobaczymy Ewę Kopacz jako przewodniczącą partii, jako premiera, który wie, co trzeba zrobić przez najbliższe miesiące, i który ma program lub co najmniej zarys poważnego programu na kolejne lata - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Aleksander Kwaśniewski.

Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nasProminentni politycy PO - m.in. Hanna Gronkiewicz-Waltz, Bogdan Zdrojewski i Andrzej Biernat - wyraźnie zdystansowali się od wyborczej porażki Bronisława Komorowskiego. - Platforma nie przegrała, to dlaczego mamy jakieś konsekwencje wyciągać, wobec kogo? - pytał Biernat. O ocenę sytuacji Platformy i jej dalsze losy pytamy byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.

Aleksander KwaśniewskiAleksander Kwaśniewski Fot. Marek Podmokły/ Agencja Wyborcza.pl

Michał Fal: Już w poniedziałek w PO podniosły się głosy, że porażka Komorowskiego była tylko jego porażką i nie ma co łączyć jej z Platformą. Zgadza się pan z taką oceną sytuacji przez niektórych polityków partii rządzącej?

Aleksander Kwaśniewski: Jeżeli Platforma przyjmie taki sposób myślenia, to znaczy, że wkracza na równię pochyłą. To są prymitywne usprawiedliwienia, a prawda jest bardziej skomplikowana.

To znaczy?

- Na pewno kampania Komorowskiego, zresztą organizowana czy też współorganizowana przecież przez Platformę, była nieudana. I co do tego nie ma dwóch zdań. Ale wyborcy krytycznie ocenili nie tylko pięć lat rządów Komorowskiego - dali też PO ostrzeżenie za osiem lat rządów, za niespełnione obietnice, za utratę języka komunikacji z młodym pokoleniem, które wybrało Platformę w 2007 roku. Londyn wtedy prawie w całości głosował na Tuska, dziś popiera Dudę. Jeżeli Platforma nie dokona poważnej analizy tego, co się stało, to będzie w naprawdę trudnej sytuacji. Obarczanie Komorowskiego wszystkim jest wygodne, ale nieuczciwe, bo nieprawdziwe.

Dlaczego pana zdaniem takie osoby jak Hanna Gronkiewicz-Waltz, Bogdan Zdrojewski czy Andrzej Biernat tak jednoznacznie odcięły się od prezydenta?

- Nie wiem, może to wciąż emocje. Natomiast zapewne sama Hanna Gronkiewicz-Waltz rozumie, że choć jeszcze drugą swoją reelekcję wygrywała w I turze, to już trzecia reelekcja składała się z dwóch tur i dodatkowo poprzedzona była referendum, które wygrała "na brzuchu". To pokazuje, że następuje zmęczenie wyborców, czas mija, sami liderzy są już nieco znużeni, starsi, mniej energetyczni. To wszystko widać. Ja Hannę Gronkiewicz-Waltz znam, niezwykle cenię i wierzę, że stać ją na głębszą analizę niż tylko stwierdzenie, że kampania była słaba.

Z ostatecznego wyniku, który pokazała PKW wypływają dwa wnioski: jeden dla PO dobry, drugi przykry. Dobry jest taki, że Komorowski nie przegrał różnicą głosów, która już dziś przesądza wynik wyborów parlamentarnych. To jest ciągle sytuacja około remisu, z której można wyjść.

A przykra?

- Że jeżeli urzędujący prezydent, który ma takie poparcie, przegrywa o 500 tys. głosów, to znaczy, że można było te wybory wygrać. To znaczy, że przy konsekwentnej, pracowitej, dobrej kampanii, zwycięstwo było w zasięgu. I to przykre, bo uświadamia, jak wielka rzecz została stracona.

W poniedziałek w "Kropce nad i" stwierdził pan, że "najbliższe godziny będą kluczowe" dla przywództwa Kopacz. Jak dotąd pani premier nie wykonała chyba, przynajmniej publicznie, żadnych istotnych gestów.

- Mówiłem to wczoraj [rozmowa przeprowadzona została we wtorek - red.] i powtórzę to samo. Liderzy rodzą się w trudnych sytuacjach. Dzisiaj PO ma trudną sytuację. Pani premier nie skorzystała z okazji, żeby podczas wieczoru wyborczego pokazać się jako osoba, która trzyma wszystko w garści. A ta dyskusja wewnątrz ugrupowania, którą znam co prawda tylko z mediów, jest co najmniej rozczarowująca. To taka spychotechnika. Ja oczekuję, że w najbliższym czasie - to mogą być godziny, ale i dzień lub dwa - będzie jakaś ważna decyzja, spotkanie, skonfrontowanie się także z głosami krytycznymi. Gdzie zobaczymy Ewę Kopacz jako przewodniczącą partii, jako premiera, który wie, co trzeba zrobić przez najbliższe miesiące i który ma program lub co najmniej zarys poważnego programu na kolejne lata. Oczekiwałbym, że zobaczymy osobę energiczną, zdeterminowaną, kompetentną, a jednocześnie wierzącą w sukces i budującą aurę możliwości tego sukcesu.

Skoro mówimy o Ewie Kopacz i kierunkach jej działania - co pan sądzi o pomyśle, o którym pisała w "Gazecie Wyborczej" Renata Grochal - podobno premier planuje przesunąć PO na lewo i zaprosić w szeregi partii osoby kojarzone z lewicą.

- Gdyby taka koncepcja była przedstawiona poważnie przez samą panią premier, a nie przez anonimowych obserwatorów, to trzeba by ją traktować z całą powagą. Ona miałaby pewne racjonalne podstawy. Dlatego, że obóz prawicy jest dziś ewidentnie zdefiniowany. Wiemy, kogo popiera Kościół, wiemy, kto jest przeciwko in vitro, przeciwko ustawie antyprzemocowej, wiemy, kto jest de facto przeciwko Unii Europejskiej. Dlatego taki obóz centrowo-europejsko-lewicowy miałby jakiś sens. Tylko to musiałoby być przedstawione jako poważna oferta polityczna, ze wszystkimi konsekwencjami.

Jakimi na przykład?

- Trzeba sobie uświadomić, że taki ruch powodowałby napięcia wewnątrz samej Platformy. Musiałoby dojść do poważnych rozmów w łonie partii, żeby taki manewr "na lewo" nie stał się czynnikiem rozpadu, żeby konserwatyści nie musieli szukać miejsca pod parasolem nowego prezydenta. To jest trudna sprawa. To, co ja bym radził, to zacząć o tym rozmawiać.

W dużej, rządzącej partii potrzebna jest strategia, a nie jakieś ruchy, które nawet na taktykę się nie składają. I o tej strategii trzeba właśnie rozmawiać. To nie powinny być koncepcje, które określa PR, tylko świadome koncepcje lidera, czyli samej pani premier, która moim zdaniem może być do tego gotowa. Bo jej zaangażowanie na rzecz in vitro czy związków partnerskich świadczy o tym, że taka lewicowa wrażliwość nie jest jej obojętna. Taka reakcja powinna mieć miejsce już, teraz. Gdy czytam relacje medialne z poniedziałkowego posiedzenia partii, to mi lekko skóra cierpnie, bo jak mówię, obarczanie prezydenta Komorowskiego całą winą jest tak łatwe, że aż nieprzyzwoite.

Zgodzi się pan z głosami, które mówią, że po ostatniej klęsce PO może nie dotrwać nawet do wyborów parlamentarnych?

- Partii, które istniały setki lat, jest na świecie bardzo niewiele. Większość ugrupowań ma jakiś swój początek, szczyt formy, a później schodzi ze sceny. Tak może być także w przypadku Platformy. Natomiast wydaje mi się, że PO jest na tyle umocowana wewnętrznie i świadoma, że żadnego upadku nie będzie.

Ten upadek byłby możliwy tylko, gdyby doszło do jakiejś niespodziewanej afery o ogromnym wymiarze, ale nie wydaje mi się, żeby przez najbliższe kilka miesięcy coś takiego miało miejsce. Natomiast PO musi wyciągnąć wnioski, już dziś zacząć kampanię, która będzie poważną rozmową z elektoratem. Trzeba tymi wyborami zająć się już, pokazać jasną strategię na najbliższe lata, pokazać kompetentne przywództwo

A co, gdyby Platforma przegrała kolejne wybory? Przetrwa to?

- W jakimś sensie na pewno przetrwa, natomiast trzeba zacząć się liczyć z tym, że jej skrzydła, które dotąd działały zgodnie, bo ich spoiwem była władza, zaczną mówić swoim głosem. Konserwatyści zaczną mówić, że PO przegrała, bo była za mało prawicowa. Liberalna część powie, że przegrali, bo byli zbyt mało liberalni. Wtedy znalezienie zgody będzie trudniejsze. Porażki dekomponują partie. Tak było zawsze od 25 lat. Jedyną partią, która ze względu na wyjątkową pozycję swojego lidera, była w stanie przeżywać porażki, jest PiS. Dzisiaj mamy dwie partie - jedną, która jest już zmęczona władzą i swoistą "polityczną nadwagą", i drugą, która jest głodna władzy, na "dobrej diecie" i chce o władzę walczyć. Tego stanu rzeczy się łatwo nie zmieni.

Jakie miejsce w polskiej polityce zajmie teraz pana zdaniem Bronisław Komorowski? Aleksander Smolar sugerował, że prezydent, pomimo niedawnej porażki, powinien poprowadzić PO do wyborów parlamentarnych.

- Myślę, że to jest tylko takie myślenie życzeniowe, wishful thinking.

Dlaczego?

- Pamiętajmy, że prezydent jeszcze do sierpnia musi wykonywać swoje obowiązki. A zamknięcie urzędowania, które go czeka, jest bardzo trudne. Coś o tym wiem, bo sam "zamykałem interes" po dwóch kadencjach, czyli 10 latach. Uporządkowanie dokumentów, przeniesienie się - to są sprawy czasochłonne i frustrujące. A proszę pamiętać, że ja odchodziłem w atmosferze sukcesu, popularności - na trzecią kadencję po prostu nie pozwalała mi konstytucja. W przypadku Bronisława Komorowskiego będzie nad nim cały czas wisiał cień porażki i niewykorzystanej szansy.

Myślę, że panu prezydentowi można by zasugerować, żeby dokończył tę kadencję w dobrym stylu, to znaczy nie chował się, nie rozpamiętywał porażki, tylko odbywał ważne wizyty zagraniczne, pozostawił po sobie jakieś wypowiedzi w istotnych sprawach oraz na inne sposoby budował swój "testament polityczny". Co więcej, warto, by pozostał ważną postacią PO. Nie powinien być bez końca rozliczany za porażkę. A trzecia rzecz, to dać mu trochę czasu na przeorganizowanie się, także mentalne, psychiczne. Sam wiem, że po trudach urzędowania to nie jest proste.

Przytoczę taką historyjkę, jak kiedyś z Clintonem i Blairem na jakiejś konferencji międzynarodowej rozmawialiśmy, ile mniej więcej trzeba czasu, żeby wrócić do w miarę normalnego życia po takim wysiłku, jakim jest prezydentura czy premierowanie. Doszliśmy do wniosku, że to jest mniej więcej dwa lata. Tyle czasu odreagowuje się zużycie energetyczne, różne dolegliwości, nie najlepszy stan psychiczny. Te dwa lata to tyle, ile trzeba, żeby człowiek zrozumiał, że życie po życiu istnieje. Więc wierzę, że Aleksander Smolar mówi o poprowadzeniu PO do wyborów przez Komorowskiego z dobrymi intencjami, ale nie wydaje mi się to prawdopodobne.

Zobacz wideo

Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE!

Więcej o: