Już 16 listopada Polacy pójdą do urn, by wybrać kandydatów, którzy będą ich reprezentować w samorządzie. Wybory te odbędą się wg nowego Kodeksu wyborczego wprowadzonego w 2011 roku. W związku z tym czekają nas dwie istotne zmiany: po pierwsze, w gminach niebędących miastami na prawach powiatu wyborcy głosować będą w jednomandatowych okręgach wyborczych, po drugie - na listach wyborczych obowiązują 35-procentowe kwoty płci (potocznie zwane "parytetami", choć parytet oznacza równy udział płci na listach).
I właśnie o znaczeniu owych "parytetów" oraz ogólniej - o kobietach w polityce samorządowej, rozmawiamy z Aleksandrą Niżyńską, kierowniczką Obserwatorium Równości Płci w Instytucie Spraw Publicznych.
Aleksandra Niżyńska , ISP: Ta zmiana może okazać się o tyle istotna, że partie będą musiały zacząć myśleć o kobietach na listach w sposób systematyczny: będą musiały rejestrować, ile ich jest, a przy okazji być może pomyślą też o tym, na jakich miejscach na listach je lokują. Chodzi o to, by kobiety miały realną szansę konkurować z mężczyznami.
- Generalnie tendencja jest taka, że na "miejscach biorących" znajdziemy zdecydowanie mniej kobiet niż mężczyzn - zarówno w wyborach na poziomie krajowym, jak i lokalnym. Z naszych badań z 2010 roku wynika na przykład, że w zależności od partii kobiety na "jedynkach" stanowiły od 11 do 18 proc.
- To, niestety, dość oczywiste: to panowie układają listy. I nie za bardzo chcą oddawać dobre miejsca kobietom.
- Wyniki naszych badań z 2010 i 2011 roku potwierdzają, że proces układania list jest bardzo mało transparentny. Oczywiście, ostatecznie to wewnętrzna sprawa partii, ale wg mnie to swoisty paradoks: partie są ważnym aktorem gry demokratycznej, a okazuje się, że ich sposób funkcjonowania jest zupełnie niedemokratyczny.
- Często jest tak, że albo listy układa jednoosobowo jakiś lokalny lider, albo odgórnie narzuca je centrala, decydując o obsadzie miejsc nawet w najmniejszych okręgach. To powoduje, że nawet lokalne struktury partyjne nie są zadowolone. Bo oni lepiej wiedzą, kto jest lepszym kandydatem, kto ma większe szanse, ale - chcąc nie chcąc - muszą zaakceptować arbitralną decyzję "z góry". Trudno jest mi więc powiedzieć, jak konkretnie wyglądają reguły obsadzania list, bo najczęściej ich po prostu... nie ma. Wydaje mi się, że to jest niepoważne w stosunku do wyborców.
- Tak. Specyfiką polityki lokalnej jest to, że głosuje się przede wszystkim na te osoby, które znamy i które już zasiadały na danym stanowisku.
- Tak. Stąd tak mało jest kobiet np. na stanowiskach prezydentek, burmistrzyń i wójcin. To rodzaj błędnego koła. 70 proc. wybieranych na te stanowiska to osoby, które już wcześniej je piastowały.
- Kwoty zastosowano po raz pierwszy w wyborach parlamentarnych w 2011 roku. Ich wyniki pokazują, że to rozwiązanie przynosi efekty. W 2011 na listach mieliśmy dwa razy więcej kobiet niż cztery lata wcześniej. Ich udział podskoczył z 22 do 44 proc., czyli znacznie powyżej ustalonego progu kwotowego. Ale liczby to nie wszystko: mam wrażenie, że dzięki kwotom partie będą musiały zmienić podejście do kobiety jako kandydatki. Mężczyźni po prostu będą musieli wziąć pod uwagę, że np. spotkania partyjne nie mogą się odbywać w jakimś obskurnym, lokalnym pubie w godzinach wieczornych, tylko w miejscu, w którym wszyscy będą się czuli dobrze, i o godzinie, która uwzględnia też życie rodzinne kandydatów i kandydatek.
- Dokładnie tak. To ulubiony argument partii politycznych: "Wyborcy nie głosują na kobiety. Kropka". Ale to nieprawda. Prowadziliśmy analizy, które wykluczały wpływ czynnika, jakim jest miejsce na liście, czyli porównywaliśmy po prostu, jak często wyborcy głosowali na kobietę i mężczyznę, którzy byli na porównywalnej pozycji.
- Nie było jakichś drastycznych różnic. Oznacza to, że wyborcy tak samo chętnie głosują na kobiety, jak i na mężczyzn, tylko po prostu kobiety są niżej na listach.
- To prawda. Wybory na te stanowiska są bezpośrednie, czyli głosuje się na konkretnego kandydata lub kandydatkę. Ale tu również działa mechanizm, o którym wspominałam wcześniej: głosujemy na osobę, którą znamy. I stąd właśnie niski udział kobiet na stanowiskach wykonawczych.
- Mamy też Hannę Zdanowską w Łodzi. To prezydentka, której udało się przebić przez ten "męski mur". Ale jest też np. Zofia Oszacka z Lanckorony, która urząd wójta piastuje już trzecią kadencję i dzięki swoim kompetencjom przekonała już do siebie społeczność lokalną. Udało się jej bardzo dobrze pozyskiwać fundusze, miała pomysł na rozwój gminy.
- Tu nie chodzi o żadne osobiste cechy czy zasługi. Przecież wielu mężczyzn piastuje ważne urzędy bez szczególnych osiągnięć, zdolności, cech osobistych czy charyzmy. Polityka jest dokładnie taką samą sferą życia jak każda inna: są w niej osoby wybitne, ale większość stanowią te przeciętne. Dlatego w naszych badaniach skupiamy się na pokazywaniu barier, które sprawiają, że kobiety, które są tak kompetentne jak mężczyźni, jednak się na ważne stanowiska nie dostają.
- Wyróżniliśmy czynniki o charakterze instytucjonalnym i kulturowym. Kiedy porównujemy politykę krajową i lokalną, to na poziomie lokalnym bariery kulturowe mają zdecydowanie większe znaczenie.
- Chodzi np. o to, że kobiety nawet nie pomyślą, że mogłyby kandydować. Bo panuje przekonanie, że kobieta jest odpowiedzialna za dom i to wyłącznie jej zadaniem jest wychowywanie dzieci i branie na siebie wszystkich obowiązków domowych. W związku z tym, kiedy kobieta decyduje się na karierę polityczną, ma poczucie, że poświęca życie rodzinne na rzecz swojej własnej kariery czy rozwoju osobistego. Mężczyzna nie myśli o polityce w kategoriach poświęcenia, tylko pracy. To jest bariera osadzona mocno w samych kobietach, które nie decydują się kandydować. A kiedy jednak wystartują w wyborach, to zaraz ktoś sprawdza ich życie prywatne. Jeżeli kandydatka ma dzieci i męża, to oczywiście uważa się ją za złą matkę i kobietę, która poświęca życie rodzinne na rzecz politycznej kariery. Jeżeli nie ma męża i dzieci, to jest podejrzana i prawdopodobnie źle się prowadzi.
- Otóż to. Jeżeli mężczyzna nie ma rodziny, to dobrze, bo może się skupić na swoim urzędzie. A jeżeli ma, to jest godnym zaufania ojcem, który na pewno będzie "świetnym gospodarzem naszej gminy". To są te kulturowe czynniki, które w dużej mierze powodują, że kobiety mają mniejsze szanse.
- Doświadczenia z ostatnich wyborów do Senatu wskazują, że generalnie JOW-y są dla kobiet niekorzystne. Kobiety stanowią tylko 13 proc. senatorów właśnie przez to, że partie musiały wystawić w danym okręgu tylko jednego kandydata lub kandydatkę. Nie dziwi, że jeśli jest to taki "jeden strzał", to stawiamy na naszego dobrego kolegę, który już się sprawdził. W wyborach do rad gmin teraz też mamy JOW-y - mechanizm może być podobny jak w przypadku Senatu. Ale kobiety mogą teraz łatwiej tworzyć własne komitety wyborcze. W małych okręgach łatwiej będzie im prowadzić dobrą kampanię "od drzwi do drzwi" i np. pokazywać, co już zrobiły w danej gminie. Bo kobiety często są aktywne jako działaczki społeczne.
- Tak. W starej ordynacji musiałyby znaleźć się na liście jakiejś partii czy jakiegoś komitetu, a teraz mogą startować same. Ale to już są właśnie bariery instytucjonalne - według mnie najpierw trzeba uporać się z barierami kulturowymi. Żeby ta konkretna kobieta w ogóle stwierdziła: "Ja też mogę być radną", trzeba zmienić mentalność - zarówno jej, jak i jej otoczenia.
- Jeżeli chodzi o argument łapanki, to przypomnę, że w wyborach parlamentarnych 2011 nawet konserwatywny PiS miał na listach 40 proc. kobiet. Później wszyscy się już tylko szczycili, że mają wspaniałe kobiety na listach. Nie wydaje mi się więc, żeby rzeczywiście potrzebne były jakieś "łapanki".
- To taki sam mechanizm, jak choćby JOW-y czy sposób liczenia głosów - to po prostu elementy systemu wyborczego. Każde rozwiązanie kogoś faworyzuje: mniejsze albo większe partie, komitety niepartyjne bądź partyjne itd. A mechanizm, jakim są kwoty płci, ma dobre uzasadnienie: wyrównuje szanse, czyli przeciwdziała istniejącej dyskryminacji.
- To sprawiedliwe. Bo decyzje podejmowane czy to w radach gmin, czy w parlamencie dotyczą całego społeczeństwa. A przecież połowa tego społeczeństwa to kobiety. I o ich sprawach w większości decydują mężczyźni. Coś tu jest nie tak. Poza tym - co nadal jest niezrozumiałe przez wielu - kwoty nie zapewniają automatycznie miejsca w organie wybieralnym. To jedynie mechanizm, który wyrównuje szanse kobiet, by zostać wybraną. Ale ona musi włożyć dokładnie tyle samo wysiłku co mężczyzna, żeby przekonać do siebie wyborców. A może nawet więcej. Pamiętajmy, że to wyborcy ostatecznie decydują, kto zostanie wybrany.
31 proc. - taki był w wyborach 2010 roku odsetek kobiet startujących z list w wyborach samorządowych (to średnia dla wszystkich szczebli samorządu)
25 proc. - tyle kobiet było wśród wszystkich kandydatów, którzy w 2010 r. zdobyli mandaty w wyborach samorządowych
PO - 18 proc. PSL - 16 proc. PiS - 11 proc. SLD - 15 proc. - taki był w wyborach 2010 roku w konkretnych komitetach odsetek kobiet startujących z pierwszych miejsc na listach w porównaniu z całkowitą liczbą "jedynek"
9 proc. - taki jest w tej chwili udział kobiet w organach wykonawczych różnych szczebli samorządu (wójtowie, burmistrzowie, prezydenci)
62 - w radach tylu gmin nie zasiada ani jedna kobieta
92 - w radach tylu gmin kobiety stanowią większość w organach stanowiących
Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE!