Zbigniew Marciniak z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa, zapowiedział dziś w Radiu TOK FM, że jego resort przeprowadzi kontrolę we wszystkich uczelniach dotąd przez nas opisywanych.
O presji władz uczelni - Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie - opowiada nam dr Robert Filipkowski:
- Rozmowy były prowadzone, gdy władze wydziału zaczęły obawiać się, że część studentów otrzyma ode mnie oceny niedostateczne. Pani prodziekan i opiekun roku bardzo nalegali, bym takich ocen nie stawiał - opowiada dr Filipkowski. Nie uległ presji, ale już wtedy zdecydował że wraz z końcem roku akademickiego zrezygnuje z dalszej pracy na APS. Oceny do indeksów miał jednak wpisać i część studentów, zgodnie z obawami władz uczelni, miała dostać niedostateczny. Ale nie dostali. - W momencie, kiedy je wpisywałem były tam już wpisane oceny lepsze, zaliczające.
- "Dostajemy pieniądze z Unii, dostajemy programy, dlatego ważne jest, żeby wszyscy byli zadowoleni." - takie tłumaczenia słyszałem - ciągnie Filipkowski i nazywa tę sytuację zbiorową fikcją. - Ja udaję że wykładam, studenci udają, że się uczą. Tylko pieniądze są prawdziwe.
Jego zdaniem warunki wymuszają na uczelniach dążenie do tego, by studentów było coraz więcej, a to prowadzi do spadku jakości nauczania. - To jest problem systemu, który powoduje prostytuowanie się wszystkich zainteresowanych. Wszyscy w tym jakoś uczestniczymy - podsumowuje ze smutkiem Filipkowski. Wysłał w tej sprawie list otwarty do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
- Zadziwia mnie ta historia - mówi nam dr hab. Helena Ciążela prorektor do spraw dydaktyki warszawskiej APS. - Nic o tym nie wiem i nie mogę takich informacji potwierdzić. Zdarzają się oczywiście wykładowcy, z reguły młodzi, którzy w dobrej wierze chcą przekazać bardzo wiele, a mogą zderzyć się z niemożnością, kiedy studenci mają luki. Czasem to brak doświadczenia nauczyciela, który chce więcej, niż może. Wtedy dziekan, prorektor, kierownik ma nawet obowiązek rozmawiania z takim nauczycielem - mówi.
Jak dodaje, to bardzo delikatna sytuacja. - Jak to w życiu bywa, są różne problemy. Gdyby była to sprawa newralgiczna lub budząca wątpliwości, musiałabym o tym wiedzieć - mówi. i podkreśla, że uczelnia dba o jakość kształcenia.
- Na pewno dokładnie się sprawie przyjrzę, jednak znając swoich dziekanów, jeśli były jakieś problemy, a takie informacje wypływają z reguły od studentów, to być może dziekan mógł interweniować, podjąć jakieś rozmowy na ten temat. Jednak użyciu tak mocnego słowa jak "nacisk" mówię nie. - dodaje rektor.
Wszystko zaczęło się od zaskakująco szczerej wypowiedzi Mikołaja Iwańskiego, byłego wykładowcy Politechniki Koszalińskiej (dziś doktoranta na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu) i jeszcze bardziej zaskakującej riposty Artura Wezgraja, kanclerza Politechniki Koszalińskiej podczas publicznej debaty z udziałem studentów na temat reformy szkolnictwa wyższego.
Iwański zaatakował: - Miałem ponad stu studentów. Była wśród nich grupa, którą musiałem oblać. Choćby po to, by uszanować pracę innych studentów. Skończyło się to tym, że otrzymałem telefon od dyrektora instytutu, że ktoś w moim imieniu wpisze im zaliczenia. Liczy się tylko, żeby był komplet, żeby dotacja przychodziła.
Kanclerz Wezgraj ani się tym nie oburzył, ani nawet nie zdziwił. Mało tego, przyznał, że tego typu praktyki mają miejsce na Politechnice Koszalińskiej i wypalił bez ogródek: - Zjawiska, o których pan mówi, są zjawiskami powszechnymi w szkołach wyższych.
Wprawdzie rektor Politechniki Koszalińskiej - gdy sprawa nabrała już rozgłosu - zaprzeczył wszystkiemu i orzekł, że kanclerz podczas debaty nie reprezentował uczelni, a jego wypowiedź o powszechności procederu była "emocjonalna i niefortunna", ale najwyraźniej ta wymiana zdań poruszyła bardzo drażliwy problem polskich uczelni.
Odezwali się i studenci i wykładowcy. Niektórzy tylko anonimowo, w obawie przed utratą pracy i szans na karierę naukową
- Student nie umie? Od 8 lat uczę na renomowanej warszawskiej uczelni. Telefony od kierownika kierunku, dyrektora Instytutu, a nawet dziekana w sprawie zaliczenia konkretnym studentom - owszem, przerabiałam. Nie ugięłam się, ale studentom, którym ja nie zaliczyłam, wpisywał ocenę ktoś inny (w ogóle nie uczący mojego przedmiotu) lub mieli oni egzamin komisyjny bez mojego udziału i bez mojej wiedzy. To wszystko jest do sprawdzenia: w indeksach tych osób nie ma oceny wystawionej przeze mnie, mimo że ja je uczyłam. Co z tym robię? Nic. Chcę pracować i chcę się dalej rozwijać naukowo. Dlatego nie podaję nazwiska - tak napisała do nas wczoraj jedna z wykładowczyń
Łatwiej otwarcie o tym mówić tym wykładowcom, którzy - podobnie jak dr Filipkowski, czy Mikołaj Iwański - wypowiadają się o uczelniach, w których już nie pracują. W podobnej sytuacji jest, przebywający obecnie w Portugalii dr Lech Keller, który uczył m.in na łódzkiej Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej. - Dawano mi tam do zrozumienia, że studenci powinni zaliczać. Środowisko samo się regulowało. Nikt nie sprzeciwiał. Przepuszczaliśmy osoby, które powinniśmy oblać, a w swoim gronie tylko się z tego śmialiśmy. Nie można się kopać z koniem - mówi.
- W państwowych uczelniach za studentem idzie dotacja, a w prywatnych jego własne pieniądze. Tam przychodzi się po dyplom, a nie po to, żeby się czegoś nauczyć - mówi dr Keller o sytuacji na prywatnych uczelniach. - Moi studenci dużo się nie uczyli. Niektórym wyższe wykształcenie było potrzebne do pracy, a władze uczelni szły im na rękę - dodaje.
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego powtarza, że wcześniej nie słyszało o takich sytuacjach. - Nie sygnalizowano nam tego typu problemów czy tego typu praktyk. Wymaga to sprawdzenia i wyjaśnienia - mówi rzecznik resortu Bartosz Loba. Jednocześnie zauważa że polityka "przepychania studentów za wszelką cenę" jest krótkowzroczna. - Czas, otwarta konkurencja, sami studenci i rynek pracy bardzo szybko zweryfikują niewłaściwe praktyki, niski poziom kształcenia i wszelkie nieprawidłowości - twierdzi.
- Chciałbym wierzyć, że to tylko marginalne przypadki, zachęcałbym także wykładowców, żeby zgłaszali do weryfikacji takie praktyki. To zdecydowanie nie licuje ze standardami akademickimi - dodaje.
Pozostaje jeszcze kwestia dotacji, które ministerstwo przekazuje uczelniom państwowym na kształcenie studentów. - Jest ona wyliczana na podstawie bardzo skomplikowanego wzoru matematycznego - podkreśla Bartosz Loba i niezmiennie dowodzi, że liczba studentów jest tylko jednym z kilku czynników, który wpływa na wysokość dotacji. Jego zdaniem uczelnie nie powinny wyciągać wniosku, że spadek liczby studentów spowoduje zmniejszenie dotacji.
Masz newsa, zdjęcia, wideo? Alert24.pl czeka na Twoją wiadomość