Rodzice 13-miesięcznego Bolka Kozikowskiego w niedzielę 18 listopada zauważyli, że ich syn nie czuje się dobrze. - Wcześniej zawsze był ruchliwy, trzeba było poświęcać mu mnóstwo uwagi. A tu jakoś zmarkotniał - mówi jego ojciec, Grzegorz. W poniedziałek rodzice zabrali dziecko do przychodni, gdzie lekarz wypisał skierowanie do szpitala. - Coś mu się nie podobało i powiedział, że przydałby się szpital - relacjonuje Grzegorz.
Tego samego dnia rodzice zawieźli Bolka do Uniwersyteckiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego im. L. Zamenhofa w Białymstoku. Dziecko zostało obejrzane, ale jak twierdzi ojciec, żadnych badań nie przeprowadzono. Lekarze uspokajali, że to prawdopodobnie jakiś wirus, a dziecko powinno być w domu z rodzicami. Dyrektor szpitala Janusz Pomaski twierdzi teraz, że lekarze uznali, że chodzi o ząbkowanie. - Objawy były charakterystyczne - mówi.
- Coś jednak nas niepokoiło, więc poprosiliśmy przychodnię, by lekarz, który zna Bolesława, przyjechał do domu - mówi Grzegorz.
Lekarz, dr Leszek Minkiewicz, przyjechał i uznał, że dziecko koniecznie musi być w szpitalu. Stwierdził m.in. anemię, odwodnienie, zwrócił uwagę na kłopoty z ręką. Matka zawiozła Bolesława do szpitala taksówką.
Tam spotkała się z zaskakującą reakcją lekarzy. - Po kilku godzinach różnych badań i obserwacji, dziecku włożono rękę w gips - mówi Grzegorz. Dodaje, że matka chłopca, Kasia, została potraktowana niegrzecznie. - Co ty tu kobieto robisz, powiedzieli. Byłaś dzień wcześniej, zawracasz głowę, pewnie sama mu uszkodziłaś rączkę podczas ubierania - opowiada.
- A jedno proste badanie wystarczyłoby, żeby chłopiec został w szpitalu - mówi portalowi Gazeta.pl dr Minkiewicz. - Choć oczywiście nie da się odpowiedzieć na pytanie, jak wtedy skończyłaby się ta sytuacja - dodaje.
W środę rano Bolesław próbował jeszcze się bawić, ale później sytuacja znów się pogorszyła. - Zadzwoniliśmy do dr. Minkiewicza, który przyjechał i orzekł, że dziecko musi być w szpitalu. I żebyśmy się nie dali spławić. Mówił, że nie rozumie, dlaczego szpital dotąd dziecka nie przyjął - relacjonuje Grzegorz. Lekarz po raz trzeci wypisał skierowanie do szpitala. - Zachowywał się jak człowiek, okazywał troskę - mówi ojciec chłopca.
Rodzice postanowili na własną rękę, w prywatnym gabinecie, zbadać dziecku krew - zdaniem dr. Minkiewicza konieczna była morfologia, której w szpitalu, mimo jego zaleceń, nie wykonano. Kilka godzin po badaniu do lekarza rodziny zadzwonił ktoś z laboratorium z informacją, że sytuacja jest dramatyczna. Minkiewicz powiadomił rodzinę, która natychmiast, po raz trzeci, zabrała syna do szpitala.
- Przyjeżdżamy do szpitala, mówimy, że dziecko było już dwa razy i przekonywali nas, że nic się nie stało. Lekarz zaczął mówić, żebyśmy byli spokojni, kazał mi dawać papiery, przepytywać mnie - mówi Grzegorz Kozikowski. W pewnym momencie ojcu skończyła się cierpliwość. - Mówię: K***a, co tu się dzieje, dziecku usta robią się sine, a ten chce ze mną dyskutować. On wtedy rzuca długopis i mówi, że nie pozwoli, by tu ktoś na niego głos podnosił i wezwał do mnie policję - relacjonuje.
Policja przyjechała, spisała ojca i odjechała, bo w międzyczasie ktoś zauważył chłopca na korytarzu szpitala i zobaczył, w jakim jest stanie. - Zrobił się ogromny krzyk, ściąganie innych lekarzy - mówi Grzegorz. Niestety, Bolesław zapadł w śpiączkę, z której do dziś się nie obudził. - Mój syn jest w tragicznym stanie, lekarze mówią o śmierci mózgu - mówi Grzegorz. Okazało się, że chłopiec cierpi na białaczkę szpikową.
Rodzice nie zgadzają się na odłączenie syna od aparatury podtrzymującej życie.
Co na to szpital? Po kilku próbach udało nam się skontaktować z dyrektorem placówki Januszem Pomaskim. - Nie dopatruję się żadnych zaniedbań ze strony moich pracowników. Lekarze nikogo nie zbywali - powiedział. - W niektórych szpitalach tak jest. U nas dziecko było badane - dodał.
Dyrektor podkreślił, że w jego ocenie nawet zrobienie badań morfologii krwi w poniedziałek, gdy rodzice po raz pierwszy przyprowadzili Bolesława do szpitala, mogłoby nie zapobiec tragedii.
- Sprawa jest badana przez prokuraturę. Zajmuje się nią również szpitalny zespół ds. zdarzeń niepożądanych. Wszystko będzie wyjaśnione - mówi Pomaski. - Nie mamy nic do ukrycia.