Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nasWszystkie "zasady" już na początku dyskusji wyłożyła ze szczerością Dorota Gawryluk z Polsat News, jedna z prowadzących "Rozmowę o Polsce" (telewizje jak ognia unikały - pewnie z powodów prawnych - określenia "debata"):
"Choć nasza rola, rola prowadzących, jest mocno ograniczona, bo ustalono, że nie możemy zadawać dodatkowych pytań, a już - broń boże! - przerywać, to mam nadzieję, że dzięki naszemu programowi lepiej poznają państwo kandydatki i programy".
Problem w tym, że przez tak mocno ograniczoną rolę prowadzących, dostaliśmy telewizyjny produkt publicystyczno-rozrywkowy, który formą przypominał debatę przedwyborczą. I ani lepiej nie poznaliśmy kandydatek, ani ich programów.
Prowadzący więc robili jedynie to, co mogli. Czyli odczytywali pytania i informowali, kiedy czas na odpowiedź się skończył. A skoro robili to czołowi dziennikarze TVP, Polsat News i TVN24, można było odnieść wrażenie, że to poważna dyskusja. Tak nie było.
Zasada 1: Prowadzący nie przerywa. Obie kandydatki mogły mówić to, co im ślina na język przyniesie. I nawet się nie kryły z tym, że korzystają z tej możliwości. Odpowiadały na mało pytań (najczęściej w ogóle), za to wpadały w dygresje - wracały do kwestii sprzed kilku pytań, wygłaszały nauczone wcześniej monologi i ataki na przeciwnika. Np. kiedy Ewa Kopacz zapytana o wnioski z afery podsłuchowej zaczęła wytykać Beacie Szydło aferę SKOK-ów. Jakie wnioski premier wyciągnęła z afery, która niemal wywróciła cały rząd RP? Tego się nie dowiedzieliśmy.
Zasada 2: Nie można dopytać. Dzięki temu, zarówno premier Ewa Kopacz, jak i wiceprzewodnicząca PiS Beata Szydło, mogły mówić puste frazesy. "Ja mam ambitny program naprawy Polski. Polska potrzebuje stabilnego rządu" - to tylko namiastka wiceprezes PiS, której występ można skrócić do hasła: jest źle, za nas będzie dobrze. I tylko widz nie mógł się, dowiedzieć, co to niby za ambitny program ma nam do zaproponowania Beata Szydło.
W czterech telewizjach dostaliśmy żenujący spektakl. Dlaczego?
Po pierwsze, telewizje organizując debatę, której na ich życzenie debatą nazywać nie można, zrobiły wyraźny podział na dyskusję "poważnych polityków" i tych "mniej ważnych", których zepchnęły na następny dzień. Dopiero po ostrej krytyce, Ewa Kopacz i Beata Szydło postanowiły dołączyć do drugiej debaty.
Po drugie, pozwoliliśmy politykom na kastrowanie dziennikarzy. Mając w studiu trójkę świetnych prowadzących, zostali oni sprowadzeni - prawdopodobnie na życzenie polityków i ich sztabów - do roli stoperów i stojaków pod mikrofony;
Po trzecie, telewizje usankcjonowały kompletnie nieodpowiedzialne dyrdymały, nie pozwalając dziennikarzom (których to rola!) na ripostowanie pustosłowia, którego w tej dyskusji było multum;
Po czwarte, to jest po ludzku bezczelne wobec innych ugrupowań i ich wyborców, że zostali na samym początku zepchnięci do stolika "mniej ważnych", do "stolika dla dzieci"; że byli pokazywani jako "niegodni" debaty przy głównym stole. I że musieli się prosić o debatę z "poważnymi" kandydatami. To sankcjonuje patologię, która się u nas wytworzyła - że są tylko dwie ważne partie;
Wszyscy daliśmy się zrobić w idiotów tego wieczoru. Tak daleko zabrnęliśmy w bezmyślność polskiej polityki i w strach przed fochami strzelanymi przez polityków, że przestaliśmy nazywać rzeczy po imieniu i skutecznie sprzeciwić się temu, co robią. A to nic innego, jak zwykła zuchwałość i brak szacunku dla ludzi. Tak się tworzy quasi debatę w quasi demokracji. A jutro znowu zobaczymy, jak Szydło i Kopacz będą się licytowały na moralną wyższość.
Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE!