Teoretycznie można się było spodziewać w sobotę pewnego wzmożenia. W końcu nadchodzą rządy "centrolewu", a w Unii Europejskiej chcą zmieniać traktaty i - tym razem już na serio - pozbawić nas suwerenności. Wiele się też zadziało w samych strukturach marszu. Po batalii sądowej to już nie Robert Bąkiewicz - według tych "prawilnych" narodowców zaprzedany PiS-owi - zawiaduje ogromną patriotyczną imprezą, a związany z Ordo Iuris były wiceprezes Młodzieży Wszechpolskiej Bartosz Malewski. Można więc powiedzieć, że Marsz Niepodległości wrócił do macierzy.
Trzy główne przemowy wygłosili Malewski, Krzysztof Bosak i prezes Młodzieży Wszechpolskiej Marcin Kowalski. Wszystkie koncentrowały się na suwerenności i zagrożeniach płynących z zewnątrz, głównie Unii Europejskiej. - Polska niepodległość nie spadła nam z nieba, jest owocem trudu wielu pokoleń przed nami - mówił Malewski. Przestrzegał przed dążącą do federalizacji Unią Europejską, co de facto ma oznaczać likwidację państw narodowych. - Zakusom Unii Europejskiej mówimy głośne i stanowcze "nie" - krzyczał ze sceny. Ale mówił też, że nie pora na trwogę, marazm, tylko na działanie, tworzenie komitetów i ruchów społecznych.
- Nie możemy dać się zwieść, przekonać, że to, co odrzucili Europejczycy kilkanaście lat temu, tzw. konstytucja dla Europy i budowa superpaństwa europejskiego, dziś w nowych barwach będzie nam sprzedawane jako postęp i dobrodziejstwo. Tu, w Polsce, przy wszystkich różnicach, chcemy decydować o polskich sprawach. Tak jest, tutaj pan w pierwszym rzędzie krzyczy: referendum. Jeżeli będzie próba zmiany reguł gry, jeżeli będzie próba odebrania nam niepodległości, będziemy domagać się referendum - grzmiał Bosak. Ostrzej uderzał przedstawiciel Młodzieży Wszechpolskiej. Tutaj był eurokołchoz, "krzyżacka, unijna zawierucha" i konkretne żądanie wyjścia z UE, jeśli dojdzie do zmiany traktatów. O krajowej, powyborczej rzeczywistości liderzy mówili mało.
Po uczestnikach marszu też zresztą nie było widać szczególnego przejęcia perspektywą rządów "centrolewu". - Nie interesujemy się polityką, przyszliśmy tak jak rok temu, świętować dzień niepodległości - mówiła mi tuż po zakończeniu przemów młoda kobieta. Ale dwaj starsi mężczyźni obok najwyraźniej podchwycili treść przemówień. Słychać obawy, czy Polak pod "niemiecką" Unią nie stanie się "białym murzynem Europy". Ale, przynajmniej na tle poprzednich pamiętnych marszy, było względnie spokojnie. Nie zabrakło oczywiście radykałów z krzyżami celtyckimi (także w wersji hard - w białym kółku na czerwonym tle), byli oenerowcy w kominiarkach i ultranacjonaliści z Trzeciej Drogi, też zamaskowani. Jakiś osiłek wyrwał flagę LGBT aktywistce, a następnie spalił. Byli pijani patrioci, sikający na schody prowadzące na most Poniatowskiego i bezmyślne ciskanie petardami z tegoż mostu. Choć żaden wóz transmisyjny nie został podpalony, to nadal marszowi daleko do radosnego święta rodzin z dziećmi.
W dół leci też frekwencja. Rafał Trzaskowski przekazał, że w marszu szło 40 tys. osób. Organizatorzy pewnie przedstawią własne, sporo wyższe, szacunki. Już rok temu stołeczny ratusz informował, że frekwencja jest niższa niż w poprzednich edycjach.
Zdaje się, że dzisiejszy marsz wpisuje się w ogólną tendencję - petardy dalej huczą, ale rzadziej coś płonie. Główna różnica to ten brak Bąkiewicza i jego umizgów do Prawa i Sprawiedliwości. Dzisiaj nikt nie lamentował, jak były szef marszu przed dwoma laty, nad losem Mateusza Morawieckiego "opluwanego przez europejską hołotę".