"Żadne sprawy światopoglądowe nigdy nie mogą być elementem umowy koalicyjnej" - powiedział we wtorek 17 października Władysław Kosiniak-Kamysz w Radiu Zet. Była to odpowiedź na pytanie o możliwość przerywania ciąży do 12. tygodnia - postulat, który znalazł się w programie Lewicy i Koalicji Obywatelskiej. PKW jeszcze nie zdążyło podać wyników wyborów, a już w zgodnym chórze KO-TD-L pojawił się pierwszy zgrzyt. Rzeczywiście, kwestia aborcji (niektórzy zwą to "światopoglądem", inni jednak "prawami człowieka") na opozycji dzieli.
Wiadomo, umów koalicyjnych nie zawiera się w radiu dzień po wyborach. Ale nie od dziś wiadomo, że do kwestii związanych z aborcją Trzecia Droga podchodzi jak pies do jeża - i w koalicyjnym rządzie może hamować zmiany. Hołownia i Kosiniak-Kamysz w swoich "12 gwarancjach" postulują powrót do zakazu przerywania ciąży z wyłączeniem trzech przesłanek (czyli do tzw. "kompromisu" z 1993 roku). Później chcieliby zorganizować referendum aborcyjne, żeby "oddać Polkom i Polakom głos w tej sprawie".
Lewica ma w temacie aborcji jasne i niezmienne stanowisko. To jej posłanki wspólnie z aktywistkami przyniosły do Sejmu projekt "Legalna aborcja. Bez kompromisów". Magdalena Biejat złożyła również ustawę dekryminalizującą pomoc w przerywaniu ciąży. W programie Lewica ma zapewnienie dostępu do aborcji - także farmakologicznej - do 12. tygodnia, a do tego likwidację klauzuli sumienia. Jej przekaz jest konsekwentny, a posłowie i posłanki Lewicy nie wyłamywali się z głosowań dotyczących aborcji. Ale ugrupowanie ma w nowym Sejmie 26 głosów. Nie za wiele.
Dużą reprezentację ma za to Koalicja Obywatelska. Przypomnijmy: Donald Tusk w 2022 roku zapewnił, że na listach wyborczych KO nie będzie przeciwników aborcji. Potem znalazł się na nich co prawda Roman Giertych, ale nawet on w końcu obiecał, że będzie przestrzegał dyscypliny partyjnej. W programie KO aborcja jest. W "100 konkretach" czytamy: "Aborcja do 12. tygodnia ciąży będzie legalna, bezpieczna i dostępna. Żaden szpital działający w ramach NFZ nie będzie mógł zasłonić się klauzulą sumienia i odmówić zabiegu". To rzecz, która ma być załatwiona w czasie pierwszych 100 dni rządów.
No dobrze, stanowiska już znamy. Przyjmijmy, że Lewica i KO chcą, zgodnie z zapowiedziami, wprowadzić w Polsce europejskie standardy przerywania ciąży. (Daleko szukać nie trzeba, projekt ustawy "Legalna aborcja. Bez kompromisów" jest już napisany, nic się tam nie zdezaktualizowało). A teraz przyjrzyjmy się pułapkom, które czyhają na drodze od obietnicy wyborczej do faktycznej zmiany prawa.
KO z Lewicą mają w sumie 183 posłów. To za mało, żeby przeprowadzić ustawę przez Sejm. Nawet jeśli Tusk żelazną ręką wyegzekwowałby i głosowanie na "tak", i obecność wszystkich reprezentantów KO na sali - bez pechowych utknięć w windzie czy zatrzaśnięć w toalecie - do większości wciąż dużo brakuje. Trzeba by łowić indywidualne poparcie co bardziej progresywnych posłanek i posłów Trzeciej Drogi. I to licznych - zwłaszcza że po PiS i Konfederacji w sytuacji głosowania nad aborcją można się spodziewać wysokiej mobilizacji i zgodnego "nie". Ilu dokładnie posłów z TD potrzeba, nie wiadomo, to zależy od tego, czy ich koledzy głosowaliby raczej przeciw projektowi, czy wstrzymaliby się od głosu. Kosiniak-Kamysz stwierdził, że on dyscypliny partyjnej wprowadzać tu nie zamierza.
No dobrze, załóżmy, że koalicjanci - i bardziej progresywne członkinie TD - przekonują Hołownię i Kosiniaka, że odmawianie Polkom dostępu do przerywania ciąży to może nie jest ich najważniejsza walka. Ustawa liberalizująca prawo aborcyjne przechodzi przez Sejm, przez Senat, to jednak nadal nie jest czas na to, by świętować na ulicach. Musi ją jeszcze podpisać Andrzej Duda. To znaczy "musi", żeby weszła w życie, bo tak naprawdę wcale nie musi. W sprawie aborcji prezydenckie weto jest bardzo prawdopodobne. A KO-TD-L nie ma aż tak wielu posłów, żeby je odrzucić w Sejmie. Co z tego wychodzi? To, że nawet jeśli przekona się Hołownię i Kosiniaka do zmiany zdania, z liberalizacją prawa może trzeba będzie czekać do wyborów prezydenckich w 2025. Jeśli wygrałby je - dajmy na to, tak sobie spekuluję - Rafał Trzaskowski, to ustawę aborcyjną już podpisze.
Czy jednak PiS i Konfederacja mogłyby zablokować ustawę, która już obowiązuje? A jakże. Sposób jest prosty, pamiętamy go świetnie z jesieni 2020 roku. Wystarczy, że 50 posłów podpisze się pod stosownym wnioskiem do pseudo-Trybunału Konstytucyjnego. O zgodności aborcji z konstytucją wypowiedzą się wtedy ludzie tacy jak Krystyna Pawłowicz, Stanisław Piotrowicz i inni, którzy trzy lata temu odebrali Polkom możliwość przerwania ciąży ze względu na ciężkie i nieodwracalne wady płodu. TK podejmuje decyzje większością głosów, a kadencje sędziów trwają 9 lat. Gdyby chcieć zwlekać z ustawą aborcyjną, aż upłynie kadencja więcej niż połowy obecnego składu, trzeba by czekać do 2027 roku. Oczywiście, to nie jest jedyny możliwy scenariusz. Nowa władza może stwierdzić, że sędziowie zostali wybrani niezgodnie z prawem, więc ich decyzje nie są wiążące. Sprawa jest skomplikowana, bardzo trudno dziś przewidzieć, jakie kto podejmie kroki i jak się wszystko rozwinie.
A gdyby tak nie upierać się na ścieżkę ustawy, tylko - jak proponują Kosiniak i Hołownia - zrobić aborcyjne referendum? Sondaże od dawna jasno pokazują, że większość Polek i Polaków chce dostępu do aborcji do 12. tygodnia ciąży, więc a nuż by się udało. Jak argumentowała Joanna Mucha podczas debaty polityczek w OKO.press: "wygrane referendum jest wiążące dla prezydenta" (niekoniecznie jest to aż tak proste, ale rzeczywiście, ustawa o referendum ogólnokrajowym zobowiązuje organy państwowe do podjęcia działań w celu realizacji jego wyniku). Jednak przeciw referendum też podnoszony jest szereg argumentów. Kwestii praw człowieka nie rozstrzyga się w ten sposób. O ciałach połowy społeczeństwa nie powinno decydować całe. Można sobie wyobrazić, jak wyglądałaby kampania referendalna - płodobusy na ulicach i Ordo Iuris w pełnym natarciu. I nie ma żadnej gwarancji, że do urn poszłaby ponad połowa uprawnionych.
Inny pomysł padł z ust Donalda Tuska wiosną tego roku w Pszczynie. Jak stwierdził lider KO, w praktyce da się ułatwić dostęp do aborcji bez zmian ustawy. Enigmatyczne, ale można się domyślać, o co może chodzić. W polskim prawie dopuszczalne jest przerwanie ciąży ze względu na zagrożenie zdrowia kobiety. Jak mówił mi Miłosz Wiatrowski-Bujacz w rozmowie w Gazeta.pl: "Trzeba by odgórnie uznać, że chodzi też o jakiekolwiek zagrożenie zdrowia psychicznego. (...) Wystarczyłoby dać okólnik do prokuratury i nikt nie tępiłby takich aborcji, nie byłoby postępowań z tym związanych". Do tego, żeby legalnie zrobić aborcję na NFZ, wkrótce mogłoby wystarczyć zaświadczenie od psychiatry. To w żadnym wypadku nie jest idealne rozwiązanie. Ale jeśli uprze się Trzecia Droga i uprze się Duda, może nie warto bezczynnie czekać, aż nadejdzie bardziej sprzyjający klimat. Jeśli da się wdrożyć ścieżkę, która poprawi sytuację już teraz - w czasie pierwszych stu dni rządów - po prostu trzeba to zrobić. W ramach pakietu minimum.
A do tego - także w ramach pakietu minimum - warto byłoby przypomnieć ustawę ratunkową Magdy Biejat. PiS do jej procedowania się nie kwapił, teraz Lewica chce ją przeprowadzić przez nowy Sejm. To projekt, który dekryminalizuje pomoc w przerywaniu ciąży. Nie sprawia, że aborcja na życzenie będzie dostępna w placówkach NFZ, ale pozwala legalnie zamówić tabletki poronne dla córki, partnerki czy przyjaciółki. Dzięki ustawie ratunkowej lekarze straciliby argument, że boją się kary za wykonanie zabiegu. A policja nie miałaby już powodu, żeby męczyć kobiety po aborcji w ramach śledztwa, czy nie było "pomocnictwa". Do głosu za ustawą ratunkową pewnie łatwiej byłoby przekonać Trzecią Drogę. I może podpisałby ją też - od niedzieli wyborczej wyjątkowo tajemniczy - Andrzej Duda.