Kaczyński uśpił referatem nawet wiernych druhów. Może po to, by doczołgać się z niezłym wynikiem

Grzegorz Sroczyński
Trzy partie - KO, Trzecia Droga i Lewica - muszą na ostatniej prostej nauczyć się łączyć wodę z ogniem, czyli równocześnie pokazywać istotne różnice programowe i wysyłać sygnały o możliwych wspólnych rządach. Ten program o dziwo jakoś się klei. Jeśli z tego zalewu pomysłów uda się wyciągnąć pięć, sześć najlepszych i jakoś nimi konsekwentnie grać do końca kampanii - może część niezdecydowanych uda się opozycji przyciągnąć - podsumowuje polityczną sobotę Grzegorz Sroczyński.

Najpierw politycy zalewają nas samymi emocjami, "Kłamstwa Tuska" walczą z "Oszustwami PiS" (to hasła dwóch spotów wyborczych nadawanych obok siebie), a kiedy z badań wychodzi, że ludziom przejadła się polaryzacja na sterydach, to dla odmiany zalewani jesteśmy propozycjami programowymi w takiej ilości, że nie sposób tego przetrawić. Wyborcza supersobota przyniosła róg obfitości zawierający wszystko i naraz - tanie bilety do kina i do autobusu, lekarzy geriatrów w sto dni, emerytury stażowe, walkę z pustynnieniem kraju, 50 kilometrów rowów melioracyjnych, akademiki za złotówkę, podwyżki dla nauczycieli… Wszystkie te szczegółowe pomysły i "konkrety" są bardzo słuszne, ale są też doskonale wymienne, to znaczy ciężko się połapać, która partia je zgłasza, gdyby jakiś Kazach albo Czech obejrzał te sobotnie występy, niechybnie by uznał, że Polska ma niebywałe szczęście, bo do władzy pretendują cztery partie mające same rozsądne postulaty naprawy usług publicznych, w dodatku panuje taka zgoda co do ważności tych spraw, że na pewno wszystko będzie wprowadzane w porozumieniu i konsensusie. Kto by nie chciał wycieczek szkolnych, porodów ze znieczuleniem i tanich biletów autobusowych, prawda? Gdzie tu kontrowersja?

Czy z tego zalewu programowych "konkretów" i pobożnych życzeń polskiej klasy politycznej cokolwiek wynika dla wyborców? Coś pewnie tak, ale nie za wiele. Polska polityka już od dwóch dekad ma niewielki wpływ na to, co jest w kraju realizowane, robi się głównie te rzeczy, które wymusza Unia Europejska i nawet nie na zasadzie dyrektywy, tylko drobnym drukiem, czyli w szczegółowych przepisach wydawania unijnych środków - coś jest tam uwzględnione albo nie, wtedy to coś się realizuje, albo nie realizuje, bo inaczej dotacji nie rozliczą i tak z grubsza powstają priorytety polskiej polityki publicznej.

Zobacz wideo

Konkrety Platformy, czyli dużo wszystkiego

"Już po stu dniach w sklepach będzie taniej, ludzie będą mieli więcej i w każdy domu będzie lepiej". Czy powiedział to Lepper? Nie, to sobotni Donald Tusk. Platformiane "sto konkretów na sto dni" to rzecz naprawdę ambitna, są tam sprawy, których nie udało się załatwić przez niemal całą III RP. Na przykład konkret nr 32 mówi jasno, że "dzięki odblokowanym środkom unijnym zwiększymy dostępność lekarzy geriatrów", a wszystko to - podkreślam - w sto dni. Geriatrów w Polsce brak i nie udało się tego załatwić równo przez 1452 dni Ewie Kopacz, przez 1305 dni Bartoszowi Arłukowiczowi, przez 135 dni Marianowi Zembali, przez 785 dni Konstantemu Radziwiłłowi, przez 954 dni Łukaszowi Szumowskiemu oraz przez 1079 dni Adamowi Niedzielskiemu. Od 2004 roku geriatria w polskich dokumentach i ministerialnych planach jest traktowana jako "dziedzina priorytetowa" (bo w tym samym roku wchodziliśmy do Unii i w ramach perfumowania się wypadało takie prospołeczne kawałki w różne miejsca powpisywać), a jednocześnie liczba lekarzy geriatrów wciąż spadała. W 2019 roku tę specjalizację wybrało w całym kraju - uwaga! - dwóch rezydentów, w 2020 roku trzech, a w 2021 roku - jeden. Jeśli Platforma po objęciu władzy rozwiąże problem w sto dni (być może przy pomocy tego samego Arłukowicza), chyba trzeba będzie to uznać za cud i ogłosić narodową pielgrzymkę do miejsca urodzenia Przewodniczącego Tuska.

Większość platformianych "konkretów" jest rozsądna, wiele z nich dotyczy poprawy usług publicznych - to miła odmiana od czasów hasła "Tanie Państwo" - ale jednocześnie jest w tym programie oczywista sprzeczność: obniża się podatki i równocześnie zwiększa wydatki. Samo podniesienie kwoty wolnej do 60 tysięcy kosztowałoby budżet państwa i budżety samorządów 45 mld rocznie. Więc jak to jest? Izabela Leszczyna w imieniu KO krąży po mediach i opowiada, jaka niebywała dziura budżetowa zostanie po PiS, a jednocześnie program KO zapowiada nową wyrwę? 45 mld więcej w kieszeniach podatników to nie tylko mniej pieniędzy na publiczne szkolnictwo czy służbę zdrowia, którą według innych "konkretów" nowy rząd chciałby naprawiać, to również mniej pieniędzy na inwestycje samorządów i dodatkowy impuls inflacyjny, a przecież wciąż politycy KO opowiadają, że PiS rozdając pieniądze podbija cen. Obniżanie podatku PIT to taki sam impuls konsumpcyjny. Ale podejrzewam, że jeśli opozycja stworzy rząd, to Tusk ogłosi coś w stylu: "Dziura po PiS nie pozwala na obniżki podatków w nowym roku", a potem się o obietnicy zapomni. I słusznie, bo te miliardy są w budżecie potrzebne na przykład na zapowiedzianą - konkret nr 6 - podwyżkę 1500 zł dla każdego nauczyciela oraz 20 proc. podwyżki dla urzędników publicznych, których państwo polskie właśnie traci.

Koalicja Obywatelska w swoich "stu konkretach" proponuje odmianę liberalnego populizmu, czyli ogromne wydatki zmiksowane z obniżkami podatków, jak to się w głowach wyborców KO łączy - wyobrażenie o drugiej Grecji z opowieściami o równoczesnych podwyżkach pensji i niskich podatkach - tego nie wiem, ale pewnie wszystko wisi na charyzmie Tuska. Skąd pieniądze? Przewodniczący mówi tak: "Wiecie na czym polega ten cud? Jeśli powstanie rząd odpowiedzialny, to pieniądze znajdą się w sposób automatyczny".

Cela plus, czyli pic na wodę

Wśród postulatów Platformy nie zabrakło programu "cela plus", na przykład konkret 22 - przypominam, na sto pierwszych dni! - to postawienie prezydenta Dudy przed Trybunałem Stanu. Jest to postulat po pierwsze głupi strategicznie (z Dudą - jeśli opozycja w ogóle chce jakoś rządzić - trzeba będzie się układać, bo prezydent może wszystkie nawet najbardziej niewinne ustawy na złość wetować), ale poza wszystkim to typowy pic na wodę fotomontaż. Żeby targnąć się na Dudę opozycja musiałaby zebrać 2/3 głosów Zgromadzenia Narodowego (czyli 374 głosów połączonego Sejmu i Senatu), a żaden sondaż nie pokazuje, żeby opozycja (nawet z Konfederacją) taką większość miała. A czy wiecie, kto kieruje tym strasznym Trybunałem Stanu, przed którym mają się wić Duda, Kaczyński i Ziobro? Otóż kieruje nim Małgorzata Manowska, czyli znajoma Ziobry, pierwsza prezes Sądu Najwyższego mianowana za władzy PiS. Powodzenia!

Inne konkrety z obszaru praworządność przedstawiała w sobotę posłanka Gasiuk-Pihowicz z rewolucyjnym zapałem godnym czegoś bardziej przemyślanego i realnego. "Uwolnimy sądy i prokuraturę od politycznych wpływów w sto dni". "Zlikwidujemy neoKRS i utworzymy Krajową Radę Sądownictwa" (konkret 25). Tyle że w sto dni nic takiego nie nastąpi, nie da się niestety zrobić depisizacji państwa bez zmiany ustaw, a zmianę taką zawetuje Duda (zwłaszcza jeśli się mu będzie wygrażać Trybunałem Stanu), więc cały ten fragment programu PO z wyliczanką nazwisk pisowskich zbrodniarzy Kaczyńskiego, Ziobry, Wąsika, którzy poniosą odpowiedzialność w sto dni, służy jedynie potrzebom godnościowym własnego elektoratu i niczemu więcej.

PiS nudzi i udaje siłę spokoju

Konwencja PiS-u była koszmarnie nudna, Kaczyński mówiący przez godzinę uśpił nawet wiernych druhów, był to słaby referat z niemiłosiernie ciągnącego się zebrania partyjnego, a nie z konwencji mając kogokolwiek zagrzać do walki o zwycięstwo. Pomysły? Z tej konwencji PiS zostaną tylko emerytury stażowe, to zresztą rzecz, która faktycznie budzi zainteresowanie dużej grupy ludzi pracujących w najbardziej wyczerpujących fizycznie zawodach. Obawiam się jednak, że okrzyki opozycyjnego komentariatu - "Wygraliśmy sobotę! Kaczyński nudził, żadnej bomby nie odpalili!" - są nieco na wyrost, być może ta konwencja miała być nudna, bez fajerwerków, bo o to PiS-owi teraz chodzi, żeby doczołgać się do 15 października z niezłym wynikiem, nie zniechęcić już nikogo, stosować stare sztuczki, ciułać głosy, udając partię spokoju i stabilizacji. Jeśli tak, to ta konwencja dokładnie taką spełniła funkcję, wyborca dostał nudną stabilizację partii władzy bez ekscesów, czyli coś, o czym wielu Polaków marzy - żeby chociaż przez rok, dwa był jako taki spokój.

Przemówienie prezesa poza odhaczeniem prawicowego zestawu obowiązkowego - że nie godzimy się na pedagogikę wstydu i atakowanie rodziny - zawierało też typowe pisowskie rozwiązania problemów społecznych. Weźmy mieszkania. Co zrobić, żeby budowano ich więcej? "Tu są różnego rodzaju układy" - odpowiedział sam sobie Kaczyński - "I my chcemy zlikwidować tę patodeweloperkę. Chcemy zlikwidować to wszystko, co jest w tej sferze patologią i według wyliczeń kosztuje Polskę 84 mld zł rocznie. To jest otwarcie na rozwiązanie w Polsce kwestii spraw mieszkaniowych". Czyli zamiast jakieś pożytecznej propaństwowej dłubaniny, no, nie wiem, że będziemy wspierać gminy, budownictwo socjalne czy budownictwo społeczne, ma być tropienie układu.

Trzecia Droga tęskni za Wilczkiem

Konwencja Trzeciej Drogi była udana, ale to wciąż jednak Platforma-bis doprawiona większą szczyptą liberalnego populizmu, czyli opowieściami o uciemiężonym polskim przedsiębiorcy i wspaniałych czasach ustawy Wilczka. W kraju, w którym nie działa inspekcja pracy, a w sądzie na wyrok w sprawie niezapłaconej pensji przez pracodawcę czeka się pięć lat, wciąż obowiązuje narracja o nieustannych kontrolach i opresji skierowanej na biznes, którą powtórzył Hołownia.

Świetny był Kosiniak, uważam go - poza Tuskiem - za jednego z najsprawniejszych polskich polityków, a jego spokojny styl za zaletę, a nie wadę, jeśli kiedykolwiek nastąpi wywrotka duopolu PO-PiS Kosiniak może być jedną z twarzy takiej zmiany, co prawda nie nową, ale absolutnie wiarygodną. Kosiniakowy styl nie nabija może punktów we wrestlingu, który obecnie mamy w polityce, ale właśnie tego wyborcy mają już po dziurki w nosie, Kosiak może być znakomitym politykiem na czasy depolaryzacji, jeśli takie kiedyś nadejdą.

Postulaty Trzeciej Drogi to mieszanka populizmu liberalnego (uciemiężone firmy, obniżyć im podatki) z marzeniem o sprawniejszym państwie (akademik za złotówkę, dobry transport publiczny) - z tego widać, że już nawet Petru nie wyrzuca usług publicznych za burtę, żadna partia poza Konfederacją nie bredzi już o państwie jako o stróżu nocnym, co jest dużą zmianą w polskich narracjach politycznych.

Czarzasty przyznaje, że był głupi

W sobotę Zandberg, Biejat, Czarzasty i Żukowska mówili o pracy, a konkretnie o nierównowadze między kapitałem a pracą, bo rzeczywiście mamy trupa w szafie - spadający udział płac w PKB. Coraz mniejsza część tortu przypada na nasze pensje, a coraz większa idzie na zyski właścicieli firm. To oczywiście nie znaczy, że pensje nie rosną - bo tort też szybko się zwiększa - ale mogłyby rosnąć szybciej, gdyby nieco wzmocnić siłę pracowników, co proponuje lewica (między innymi przez ułatwienia dla związków zawodowych). Warto wiedzieć, że w kraju "Solidarności" zorganizowanie legalnego strajku jest wyczynem niemal cyrkowym, należy spełnić tyle warunków, że w zasadzie taki strajk jest niemożliwy.

Na konwencji Lewicy najmocniej wybrzmiał 7-godzinny dzień pracy (czyli 35-godzinny tydzień), jedna dodatkowa godzina dziennie dla rodziny i na odpoczynek, a jeśli coś mi zostanie w głowie na dłużej, to Czarzasty i jego pokoleniowe "byliśmy głupi": - Polacy pracują 1800 godzin rocznie, czyli niemal 500 godzin więcej niż Niemcy, więcej niż Francuzi i Brytyjczycy. Ja pracowałem 16 godzin dziennie i nie pamiętam swoich dzieci w wieku dwóch, trzech, czterech lat, nie mam ich przed oczami. Naprawdę byłem głupi. Miejcie to w głowach, żeby tyle czasu nie pracować.

Czarzasty pewnie mówił to szczerze, postulat 7-godzinnego dnia pracy jest do rozsądnej dyskusji, tylko co z tego, jeśli lewica ma za małą siłę, żeby to zrealizować jako najmniejszy partner w ewentualnej koalicji, wciąż nie potrafi wybić się ponad 10 procent, a w zasadzie modli się, żeby przynajmniej tyle dostać 15 października.

***

Trzy partie - KO, Trzecia Droga i Lewica - muszą na ostatniej prostej nauczyć się łączyć wodę z ogniem, czyli równocześnie pokazywać istotne różnice programowe i wysyłać sygnały o możliwych wspólnych rządach. Ten program o dziwo jakoś się klei. Pensje do 6 tysięcy bez podatków, 35 godzinny tydzień pracy (godzina więcej codziennie dla rodziny), liberalizacja ustawy antyaborcyjnej, urlop dla przedsiębiorcy, zapłata podatków dopiero wtedy, jak klient zapłaci za fakturę, podwyżki dla budżetówki - jakaś wizja z tego się wyłania i wcale nie taka, żeby trzeba było z nią zaraz iść do lekarza. Liberalizm Platformy pożeniony z Razem dają efekt niekoniecznie odstraszający, raczej przypominający zwykły zachodni standard aktywnego państwa. Jeśli z tego zalewu pomysłów uda się wyciągnąć pięć, sześć najlepszych i jakoś nimi konsekwentnie grać do końca kampanii - może część niezdecydowanych uda się opozycji przyciągnąć.

Więcej o: