Dwie informacje z ostatniego tygodnia: średnia cena mieszkania w Warszawie skoczyła do 15 tysięcy za metr, a 86 procent naturalnych porodów odbywa się w Polsce bez znieczulenia. Rozumiecie to? 30 lat akcji „Rodzić po ludzku", tysiące artykułów i wywiadów, setki szkoleń, wszystko krew w piach, jesteśmy tam, gdzie byliśmy w latach 90., kobiety cierpią, bo na oddziale nie ma anestezjologa. Ale nie o tym są nadchodzące wybory, o takich bzdetach nie będziemy rozmawiać, zamiast tego partie fundują nam w polityce więcej cyrku, czyli więcej Czarnka, Giertycha, Mateckiego i Bąkiewicza. Młodzieży na Kampusie Tusk powiedział, że też zgrzyta zębami z powodu Giertycha na listach KO, no ale trudno, bo „jeszcze bardziej niż was Giertych denerwuje Kaczyńskiego", co akurat nie jest prawdą, Kaczyńskiemu w to graj. Istotą kampanii PiS jest ukazywanie opozycji jako bandy oszołomów, którzy chcą chybotać łódką, a Giertych znakomicie do tej propagandy pasuje.
PiS z kolei wprowadziło na swoje listy dreszczyk faszyzmu, Bąkiewicz - wierzcie mi - będzie uruchamiany za każdym razem, kiedy polaryzacja trochę siądzie i ludzie zaczną mówić o czymś innym niż chce Kaczyński, na przykład o służbie zdrowia czy tych nieszczęsnych mieszkaniach po 15 tysięcy za metr. Ustawianie tych wyborów na patencie Hitler kontra Hitler, czyli potęgowanie polaryzacji, jest wygodne dla obu głównych partii i każda liczy, że to ona wygra na punkty. Kto bardziej korzysta na polaryzacji? Oto sześć głównych sprężyn, które mogą tu działać.
Wypieramy to na co dzień, ale jako społeczeństwo przeszliśmy w ostatnich latach przez wyżymaczkę. Przypomnijcie sobie albo odgrzebcie w komórkach zdjęcia pustych ulic w pandemii, sklepy wyczyszczone z papieru toaletowego i cukru, ledwie ten koszmar minął, zaraz przyszła wojna w Ukrainie i lęk, że tutaj też wejdą i będzie jak w Buczy. Nie weszli, ale wtedy pojawił się wielomiesięczny pełzający lęk, że Putin spróbuje użyć broni atomowej. Do tego inflacja, która też natychmiast przywołała trudne wspomnienia z lat 90-tych. To niemal tak, jakby ktoś podstępem zajrzał nam do głów, zobaczył jakie tam mamy zainstalowane lęki i traumy z całego XX wieku, a następnie zafundował je wszystkie na raz w realu. Gdyby polskie społeczeństwo było pacjentem u psychiatry, dostałoby solidną garść antydepresantów, Xanax na stany lękowe i L4 co najmniej na kwartał. To wszystko kotłuje się nam gdzieś w społecznej świadomości poupychane i wyparte. PiS zdiagnozował ten stan i dlatego hasło ich kampanii brzmi: „Bezpieczna przyszłość Polaków". Nudne? Ziewacie? I dobrze. Potiomkinowskie czołgi Błaszczaka są tu tylko decorum, bardziej chodzi o komunikowanie jako takiej stabilizacji i jako takiego spokoju. Przekaz PiS-u w tych wyborach można streścić tak: jesteśmy jacy jesteśmy, może nie za piękni i nie za uczciwi, ale za to przewidywalni, a tamci - no, sami zobaczcie - wrzeszczą, huśtają, po wyborach nie stworzą żadnego rządu. To może nie jest przekaz na wywołanie wielkiego entuzjazmu, ale na powolne ciułanie głosów - owszem. Co zresztą PiS-owi się udaje. Kaczyński - jak opowiadał mi kiedyś Ludwik Dorn - przejął dawną strategię Tuska, prowokuje drugą stronę, polaryzuje, opowiada rzeczy straszne, a kiedy ta druga strona reaguje tak samo, nagle zdejmuje nogę z gazu i mówi wyborcom: ojej, jakie groźne małpy, chcą się mścić i rozwalać, byle tylko nie wyszły z klatki i nie zaczęły rządzić. Stan emocjonalny Polaków - umęczonych rollercoasterem ostatnich lat - może grać na korzyść takiej strategii, więc tu punkty dla PiS-u.
Problem PiS-u ze strategią polaryzacyjną polega na tym, że prowadząc tak kampanię łatwo przedobrzyć. Wiele bowiem można o Polakach powiedzieć, ale nie to, że chcą tu prawdziwego targania się po szczękach, innymi słowy: straszenie Tuskiem i opluwanie - to ujdzie, w porządku, ale Tusk przed jakimś pisowskim trybunałem i w kajdankach - co to to nie, za to dziękujemy (i powiedzą tak również wyborcy pisowscy, powody - patrz punkt 1). Kaczyński cały czas musi poruszać się po ostrzu brzytwy, prowokować, dzielić, ale jednak nie przesadzić, a znając legendarną subtelność PiS-owskich spin-doktorów i pisowskiej propagandy nieustannie grozi to samozaoraniem. Spróbujcie bowiem przy pomocy kafara obciąć sobie paznokcie. Kiedy tylko Kaczyński za bardzo ten kafar rozpędzi, wtedy to PiS obejmuje palmę pierwszeństwa w konkursie na najbardziej awanturującą się partię i rolę się odwracają, opozycja może mówić: patrzcie, jakie groźne małpy, chcą chybotać łódką. Typowym przykładem takiej pisowskiej siekierezady było „Lex Tusk", które napędziło Platformie pół miliona ludzi na ulicach. Dlatego też Giertych może się koniec końców okazać strzałem w dziesiątkę (wtedy naprawdę chyba wytarzam się w smole i pierzu), bo jeśli PiS będzie na tyle głupie, że go wsadzi po przyjeździe z Włoch za wyprowadzenie kilkudziesięciu milionów z Polnordu (takie zarzuty próbuje mu stawiać prokuratura), będzie to oczywiście punkt dla Platformy. Innymi słowy: w warunkach rozkręconej polaryzacji PiS musi wymierzać ciosy z wyczuciem, a właśnie wyczucia kompletnie tej partii brak - i tu leży potencjalny zysk dla opozycji.
Głównym problemem Tuska jest przebodźcowanie liberalnej publiki. To głównie wina zaplecza medialnego Platformy, które - z powodu własnych fobii oraz pogoni za czytelnikiem czy widzem - zafundowało nam niemal codzienny Czarnobyl zmiksowany z Nocą Kryształową. Przesada retoryczna czasem stosowana była w sprawach tego wartych (jak sądy czy aborcja), ale częściej strzelano z armaty przy każdej okazji. Budżet miał się już ze trzy razy przewrócić, mieliśmy być drugą Grecją, Turcją, Argentyną, inflację w wykonaniu opozycyjnych mediów symbolizował bochenek chleba po 30 zł (i faktycznie, w pewnej piekarni przy ulicy Francuskiej w Warszawie taki bochenek istnieje), ludzie mieli umierać w zimie z braku węgla. Teraz nowa histeria rozkręcana jest wokół pisowskiego referendum, że jeśli ktoś 15 października odmówi przyjęcia karty i odnotuje to komisja, to PiS stworzy potem listy proskrypcyjne i będzie wywalał z pracy (politycy KO powtarzający te rewelacje chyba kompletnie nie rozumieją, jak to może demobilizować ich elektorat na prowincji). W tej atmosferze przesady i przebodźcowania rząd Morawieckiego nic nie robiąc, niczego nie naprawiając i nie rozwiązując żadnego istotnego problemu i tak osiąga „efekt łał". Oto w zimie nikt nie zamarzł - Łał! Ogarnęli temat! Oto światowe trendy odwróciły inflację, więc spadła też w Polsce - Łał! Chleb nie kosztuje 30 złotych, dali radę! Przesada opozycji służy pisowskiej władzy, jest to jasne jak słońce, ale każdy, kto z tym publicznie wyjdzie ten kryptopisior i symetrysta, bo opozycyjne media robią na tej przesadzie biznes.
Dobrze czasem przejrzeć się w oczach wroga, więc oddajmy na chwilę głos politykowi PiS, którego w jednym ze swoich tekstów cytuje Iwona Szpala z "Wyborczej": "Według naszego informatora w kryzysie z Odrą rządzącym pomogła politycznie opozycja. - Takie rzeczy się zdarzają, sytuacja była poważna, ale totalna i głupia opozycja nie miała opamiętania. Przeskalowali przekaz. Mówili o rtęci, że na trwale wybito wszystko, co się rusza, że to drugi Czarnobyl, największa katastrofa ekologiczna w dziejach Polski i tym podobne. Przestraszyli Polaków. I teraz, gdy okazało się, że wodą nie płynie kostucha z kosą, ale żywe ryby, ludzie uznali, że sytuacja idzie ku dobremu. I dla nas politycznie jest po kryzysie".
PiS-owskie miękkie podbrzusze to z kolei nieudolność rządzenia. Ta partia udaje, że rządzi, nawet swój autorytaryzm markuje, a de facto chodzi jej głównie o denerwowanie dotychczasowej liberalnej elity oraz nachapanie się - zresztą jedno z drugiego wynika, bo przecież tamci już mają, a my wciąż jeszcze nie mamy, więc to całe wciskanie rodzin, kolegów i koleżanek na milionowe posady w spółkach ma jak najbardziej szlachetne uzasadnienie: to sprawiedliwe przywracanie równowagi w Polsce. Poza chapaniem i - w przerwach i z doskoku - administrowaniem gospodarką (to oddano na szczęście ekipie Morawieckiego) nic ta władza nie robi, naprawdę żadna sprawa, na której PiS-owi zależało nie została przeprowadzona, od reformy sądów zaczynając, poprzez piątkę Kaczyńskiego, aż na pacyfikacji TVN kończąc, wszystkie te wprowadzane z fanfarami reformy przechodziły w degrengoladę i kompromitujące wycofanie się. PiS nie rządzi, ale administruje i konsumuje, sto procent energii tej władzy idzie na zwalczanie się wzajemne różnych koterii i wygryzanie ze stanowisk, żeby wsadzić swojaków bardziej swojszych, powinniśmy dziękować Morawieckiemu, że zanim z pełną pasją oddał się powyższym szlachetnych zajęciom, kilka osób ustawił w tym cyrku, które jako tako pilnują gospodarki (prezes PFR Paweł Borys czy grupa młodszych ekonomistów z PIE). O ile bowiem ekonomia ma się w miarę dobrze (wbrew opowieściom opozycji o „kryzysie stulecia" - to kolejna przesada, na której się opozycja przejedzie), to już każde niespodziewane wydarzenie - powódź, pożar, prowokacja Putina, cokolwiek - powoduje istne tsunami nieudolności, coraz gorzej maskowane. Jeśli będą takie wydarzenia, że rząd będzie musiał nagle rządzić (a nie tylko udawać) - parę punktów dla opozycji.
Liberalny komentariat zawsze był dla liberalnych polityków istną zmorą, gdyby tylko mogli, to by go sobie podmienili na komentariat prawacki, na te godne pozazdroszczenia karne szeregi. Tuskowi musi być naprawdę łyso, że opozycyjne media to taka zbieranina marud i symetrystów, a przekaz dnia wypływający z krynicy piątego piętra natychmiast się rozłazi i budzi niepotrzebne pytania. Legendarne są narzekania polityków PO, że mają pod górkę z powodu zbyt małej miłości liberalnych mediów (Tusk niemal otwarcie mówi to w wywiadach). Czytelnik, odbiorca i wyborca liberalno-lewicowy to istotnie wrzód na tyłku, nieustannie grymaszący, mający jakieś własne potrzeby i poglądy, do tego w kółko estetyzujący. I nawet jeśli mu się wbija młotkiem do głowy po raz już siódmy, że te wybory to OSTATECZNE STARCIE Z CZYSTYM ZŁEM (amerykański dziennikarz Matt Taibbi używa określenia „Hitler kontra Hitler", które oddaje istotę tego, co chcą nam wtrynić politycy zarówno w USA, jak i w Polsce), to i tak tylko cześć opozycyjnej publiki to kupuje, a inni mówią, że może jednak, panie Tusk, coś o programie. Kaczyński ma większy komfort, tam jakikolwiek symetryzm i wątpliwości po prostu nie istnieją, Rachoniem można sterować za pomocą guzika, tymczasem po liberalnej stronie naciskasz - owszem - guzik, ale słyszysz kwękania, że - panie Tusk - może bardziej w lewo, a może jednak bardziej w prawo, bo każdy profesor i doktor habilitowany musi się wypowiedzieć. Po ludzku Tuskowi można współczuć tak niesfornego elektoratu i jeszcze gorszego komentariatu, warto docenić wszystkie próby wychowania go sobie do potulności, co jednak nieustannie zawodzi i potem trzeba młodym ludziom tłumaczyć się z Giertycha. Jeśli chodzi o zwartość i karność medialnych szeregów - niewątpliwy punkt dla Kaczyńskiego.
Na tego samego irytująco-gęgającego wyborcę liberalnego można jednak spojrzeć całkiem odwrotnie: wszystkie niewygody, na które skazani są Tusk i inni politycy opozycji, to właśnie ich wielka przewaga nad Kaczyńskim, ponieważ to daje liderom opozycji zagwozdki, które może w końcu ich zmuszą do poszukania nowych strategii. Wygrywanie z populistami - dotyczy to Europy, Ameryki Łacińskiej i również USA - wymaga porzucenia starych pomysłów, które sprowadzają się często do wciskania ludziom opowieści, że dawniej kwitła demokracja, tylko przyszli Kaczyński, Orban, Salvini, Bolsonaro i zepsuli. To nigdzie nie działa. Jeśli publiczność liberalno-lewicowa przestanie dawać swoim politykom kopniaki, wzniecać ferment - i tak wszystko diabli wezmą. Dobrze podsumował to Bogusław Sonik w Onecie, który niedawno wypisał się z Platformy z powodu panującej tam obecnie urawniłowki: „Rewolucję wodzowską przeszła każda partia w Polsce, może poza PSL-em. To się zakleszcza do decyzji jednej, dwóch osób, a rady krajowe stały się gremiami czysto protokolarnymi, które mają zatwierdzić to, co przewodniczący zarządził. Nie ma czegoś takiego jak dyskusja, debata, ścieranie poglądów. Taki obezwładniający centralizm nie sprzyja kreatywnej aktywności. Polityka toczy się głównie w mediach, które opisują kto i co powiedział; nie ma życia politycznego z prawdziwego zdarzenia. W takiej sytuacji najczęstszą formą aktywności są memy i wieczne oburzenie. Lokalni działacze są skazani na czekanie z bronią u nogi do kolejnej kampanii wyborczej. A na końcu muszą wspierać lidera kolejny raz narzuconego przez Warszawę".
***
O wyniku tych wyborów zdecyduje to, czy mniejsi w warunkach galopującej polaryzacji ustoją, czy też dwupartyjny walec ich rozjedzie. Zdecyduje wynik Trzeciej Drogi, Lewicy i Konfederacji. Paradoksalnie, starcie dwóch potęg PO i PiS - na którym tak się skupiamy - to dla wyniku ogólnego sprawa wtórna. Strasznie nas to pasjonuje, ale tak naprawdę fakt, czy pierwsze na mecie będzie PiS czy PO, czy Kaczyński czy Tusk będą mieli procentowo trochę więcej, nie zdecyduje o niczym. Może to ważne prestiżowo i godnościowo, ale w mandatach niemal nic nie zmienia. Pamiętajcie: nie ma w polskim systemie wyborczym czegoś takiego jak premia dla zwycięzcy, jeśli nawet KO przyjdzie do mety pierwsza, ale kosztem wyniku Trzeciej Drogi, która tymczasem spadnie pod próg, to opozycja jako całość straci, a PiS zyska. Mandaty Trzeciej Drogi nie idą bowiem wtedy do zwycięzcy wyborów, tylko są dzielone między PiS i KO mniej więcej równo. Zapamiętajmy: system D’Hondta premiuje rzeczywiście dużych (a więc i PO, i PiS), ale nie powoduje, że zwycięzca wyborów dostaje coś extra dlatego, że jest dwa, trzy czy cztery punkty procentowe przed drugą partią. Natomiast wynik mniejszych partii - zwłaszcza gdyby któraś miała nie przekroczyć progu - zmienia wszystko. Pomyślcie o tym, zanim dacie się wciągnąć w tryby skrajnej polaryzacji i zanim dacie sobie wmówić, że można głosować tylko na PO lub PiS, bo inaczej „marnują się głosy".