Mencwel: Mam jeden apel. "Politycy, nie spieprzcie tego" [OPINIA]

- W miejscu, w którym szedłem w marszu, nie było słychać przemów polityków. Nie wiem, co mówił Tusk ani inni ważni ludzie. Szedłem w kolorowym tłumie protestujących i politycy nie byli nam do niczego potrzebni, to w nas była wystarczająca siła - pisze Jan Mencwel.

Gdy 4 czerwca 1989 nasi rodzice i dziadkowie szli na pierwsze częściowo wolne wybory, byli w dramatycznej sytuacji. Wszyscy wiedzieli przecież, że władza PRL "uwolniła" tylko 35 procent miejsc w parlamencie dla kogokolwiek spoza PZPR. Mogli mieć więc poczucie, że biorą udział w parodii demokracji. Mimo to poszli do urn, tłumnie niesieni nadzieją na zmiany. I do tych zmian wreszcie doszło. Trochę podobnie czułem się, gdy w niedzielę rano zdecydowałem, żeby jednak wziąć udział w marszu 4 czerwca. Jestem przerażony tym, co rządy PiS robią z naszym państwem, ale jednocześnie uważam, że największym zagrożeniem dla opozycji jest polaryzacja. Ten marsz, niestety, mógł służyć jej wzmocnieniu. PiS doskonale o tym wie - zna wyniki badań, w których Donald Tusk jest jednym z polityków obdarzanych najmniejszym zaufaniem. Wie także, że wiele osób pamięta okres rządów PO i, co tu dużo gadać, nie chce wracać do tamtych czasów. Bo dzięki prostym namiastkom reform socjalnych (choć pewnie nie tylko dzięki nim) za rządów PiS wielu osobom żyje się lepiej niż za PO. Po prostu. Dlatego Jarosław Kaczyński nie marzy o niczym innym niż o tym, by ta kampania wyborcza była starciem jego ugrupowania z Platformą, na której czele stoi w dodatku ten sam co zawsze Donald Tusk.

Właśnie dlatego nie planowałem iść na marsz: nie chciałem pomagać PiS-owi przez przyczynienie się do symbolicznej koronacji Tuska na lidera opozycji. Zdanie zmieniłem dopiero po tym, jak udział w marszu zadeklarowali liderzy i liderki innych partii. Wiedziałem dzięki temu, że pójdę protestować w różnorodnym tłumie i nikt mnie nie zapisze do stronnictwa tego czy innego polityka. Jestem przekonany, że podobnie jak ja pomyślały tysiące innych osób. Gdyby nie wydarzenia ostatniego tygodnia i nagły obrót spraw, które sprawiły, że marsz przestał być tylko wiecem poparcia Donalda Tuska, nie byłoby tam nawet połowy tego tłumu.

I to jest dla mnie najważniejszy wniosek z tego marszu: siła opozycji, i demokracji w ogóle, nie jest w jedności, ale w różnorodności. Gdy na co dzień partie opozycyjne reprezentują różne szyldy i mówią o różnych sprawach, a nawet się nie zgadzają, to dużo autentyczniej wychodzi, gdy od czasu do czasu pójdą we wspólnym marszu. Znacznie łatwiej wtedy o szerokie poparcie dla takiej sprawy. Ba, nawet wyborca sympatyzujący z PiS ma wtedy szansę pomyśleć: "A może jednak o coś im chodzi...?" Nie trzeba zresztą być wielkim analitykiem, by rozumieć, że mityczna jedna lista czy zogniskowanie całej opozycji wokół jednej twarzy (szczególnie gdy jest to twarz Tuska) nie pomaga sprawie. Wystarczy spojrzeć na to, jakimi wynikami skończyły się niedawne wybory w Turcji czy na Węgrzech, gdzie doszło do upragnionego przez wielu zjednoczenia się opozycji.

W miejscu, w którym szedłem w marszu, nie było słychać przemów polityków. Nie wiem, co mówił Tusk ani inni ważni ludzie. Szedłem w kolorowym tłumie protestujących i politycy nie byli nam do niczego potrzebni - to w nas była wystarczająca siła. Chciałbym, żeby politycy zapamiętali tę lekcję różnorodności. Niestety, obawiam się, że wyciągną z tego marszu dokładnie odwrotny wniosek. Znam trochę politykę od kulis i wiem, że przypomina walkę nabuzowanych testosteronem kogutów o to, kto jest najważniejszy w kurniku. Dlatego spodziewam się raczej, że teraz Donald Tusk i jego stronnicy będą chodzić jak napuszeni, stroszyć piórka i udowadniać wszystkim, że "to oni zorganizowali największy marsz po 1989 roku" (choć wszyscy wiedzą, że na największym Strajku Kobiet było jednak więcej ludzi, i to w listopadzie!). Obym się mylił, oby tym razem zwyciężyła mądrość i wspólny cel, a nie ego i indywidualne ambicje. Pierwszy gest Donalda Tuska, który dziś rano, zamiast mówić o sobie, poszedł podziękować służbom porządkowym, pokazuje, że być może się mylę. Ale i tak mam jeden apel: politycy, nie spieprzcie tego.

Na koniec jeszcze jedna rzecz, dla mnie niezwykle ważna. Na co dzień zajmuję się miastem, działam w stowarzyszeniu Miasto Jest Nasze. Ten marsz i jego przebieg był dla mnie dowodem na to, że wizja miasta, za którą się opowiadamy, ma wielki sens. Po pierwsze, po raz kolejny okazało się, że tylko komunikacja publiczna jest w stanie efektywnie przewieźć tak dużą liczbę ludzi. Gdyby maszerujący próbowali dojechać na marsz samochodami, po prostu by się nie odbył, bo całe miasto utkwiłoby w korku. Dlatego jeśli marsz przyczyni się do zwycięstwa wyborczego opozycji, to chciałbym, żeby wszyscy zapamiętali, jak zbiorkom uratował demokrację. A symbolem tego momentu mogą stać się ikoniczne już zdjęcia Wojciecha Karpieszuka z przepełnionych po brzegi stacji warszawskiego metra. Wreszcie kolejna sprawa - w marszu szliśmy Traktem Królewskim, a więc najlepszymi fragmentami przestrzeni publicznej Warszawy - ulicami pełnymi drzew, z szerokimi chodnikami, ławkami, pozbawionymi poparkowanych na chodnikach aut, które są zmorą innych części miasta. O takie właśnie ulice walczymy na co dzień. Mam nadzieję, że wczoraj więcej osób dostrzegło, jak bardzo ich potrzebujemy.

Jan Mencwel - komentator, działacz społeczny i aktywista miejski, współzałożyciel stowarzyszenia Miasto Jest Nasze.