PiS "dopakuje listy na maksa"? Może zaryzykować, by zwiększyć szansę na wygraną

Jacek Gądek
W PiS przy tworzeniu list do Sejmu ścierają się dwie koncepcje. Pierwszą jest umieszczenie na nich jak najwięcej popularnych polityków - nawet kosztem karności przyszłego klubu. A drugą wprowadzenie do Sejmu może i nieco mniejszej, ale za to zdyscyplinowanej grupy.

- Dopakować listy ma maksa. Walczymy o zwycięstwo, więc dajemy wszystkich, którzy robią dobre wyniki - słyszymy od ważnego polityka obozu rządzącego, gdy mówi o pierwszej z tych opcji na kształt list PiS.

Ale wszystkich to znaczy kogo? Obóz Zjednoczonej Prawicy to cała plejada formacji. Jest PiS, a obok także Suwerenna Polska (partia Zbigniewa Ziobry), Partia Republikańska (Adama Bielana), Stowarzyszenie odNowa (wiceszefa MON Marcina Ociepy), koło Polskie Sprawy (minister Agnieszki Ścigaj i Zbigniewa Girzyńskiego) i Kukiz'15 (Pawła Kukiza). W Parlamencie Europejskim jest też grupa bardzo znanych polityków prawicy z była premier Beatą Szydło na czele.

Zobacz wideo Piotr Kaleta z PiS: 800+ to inwestycja w polską rodzinę

Obliczona na absolutną maksymalizację wyniku opcja zakłada walkę jak najszerszym frontem i z wszystkimi najmocniejszymi nazwiskami, byleby przyciągnąć jak najwięcej wyborców. A to oznacza ściągnięcie na listy rozpoznawalnych europosłów i europosłanki: Beaty Szydło, Patryka Jakiego, Elżbiety Rafalskiej, Joachima Brudzińskiego i innych. Z naszych informacji wynika, że Nowogrodzka wprost nie pytała europosłów, czy chcą kandydować do Sejmu. Sondowano ich, ale nie składano konkretnych ofert. Oni zaś nie palą się do startu w krajowych wyborach.

Przy układaniu list PiS godziłoby wtedy interesy własne z interesami wszystkich tych grup, a także interesy osobiste konkretnych ludzi. I tak na przykład Beata Szydło, jak pisaliśmy już w Gazeta.pl, mogłaby się skusić na start do Sejmu, ale musiałaby to być oferta wiązana z gwarancją teki premiera, fotela prezesa PiS po Jarosławie Kaczyńskim, ale najbardziej jej zależy na możliwości startowania w wyborach prezydenckich w 2025 r.

Innych znanych nazwisk z PiS w PE jest trochę, bo są tam też i Zbigniew Kuźmiuk, Anna Zalewska czy Jadwiga Wiśniewska. Opcja jak najszerszego fontu z głośnymi nazwiskami oznacza też obecność sporej grupy kandydatów Suwerennej Polski. Z ziobrystów w PE są Patryk Jaki i Beata Kempa, a w Sejmie kolejnych - z Ziobrą na czele - 20 posłów. Nowogrodzka chciałaby ich jak najmocniej przyciąć, ale ziobryści mają trochę popularnych nazwisk, więc wyrzucić z list wszystkich nie sposób.

Jarosław Kaczyński i Suwerenna Polska chcą startować razem. Ale to "razem" oznacza dla nich co innego. Nowogrodzka chciałaby ograniczyć liczbę ziobrystów na swoich listach do minimum, a ci walczą o miejsca w każdym okręgu (tych jest 41). Batalia między PiS i SP - i ta publicznie toczona, i ta sączona do mediów - jest brutalną grą o to, jak te wspólne listy będą wyglądać, o czym szerzej pisaliśmy tutaj.

W Suwerennej Polsce słyszymy, że partia ta jest nawet skłonna przełknąć Mateusza Morawieckiego jako premiera po jesiennych wyborach, jeśliby PiS skleci większość w nowym Sejmie i twardo będzie stało na stanowisku, że tylko on może być szefem koalicyjnego rządu. Ale pod pewnymi warunkami: programu bliskiego ziobrystom i doborowi kadr zwłaszcza na "suwerennościowym" odcinku, czyli tym relacji z Unią Europejską.

W PiS oczywiście nie dowierzają, że Ziobro przełknąłby w przyszłości Morawieckiego jako premiera, ale prędzej by stawiał ultimatum: koalicja tak, ale z innym premierem. Dla ziobrystów to Mariusz Błaszczak albo Beata Szydło są faworytami.

Drugą opcją przy układaniu list, leżącą na przeciwnym biegunie, jest maksymalizacja reprezentacji samego PiS-u w przyszłym Sejmie i zwartość reprezentacji. Na listach mieliby się znajdować ludzie z różnych frakcji tej partii, ale przede wszystkim z twardego jej jądra, lojalni. Na wypadek utraty władzy przez PiS zapewniłoby to spoistość klubu i ograniczyłoby ryzyko, że niektórzy posłowie by się z niego wykruszali.

Opcja "dopakowania list na maksa" oznaczać może nieco więcej mandatów w Sejmie, ale za to grupa ta będzie mniej sterowalna, z licznymi ziobrystami, którzy mogliby nawet stworzyć osobny klub, a wielu znanych posłów i posłanek będzie miało ambicje wejścia do rządu. Zatem mniej sterowalna, ale za to większa reprezentacja prawicy. Opcja promująca lojalność, nawet kosztem liczby mandatów, w skrajnym przypadku oznaczałaby wyeliminowanie ziobrystów z list.

Póki co każda frakcja w obozie Zjednoczonej Prawicy walczy o swoje. I tak premier Mateusz Morawiecki chciałby "jedynek" dla przynajmniej części swoich ludzi jak np. dla Janusza Cieszyńskiego we Wrocławiu, czy dla szefa Rządowego Centrum Analiz prof. Norberta Maliszewskiego Olsztynie albo dla bliskiego sobie prezesa Rządowego Centrum Legislacji dr. hab. Krzysztofa Szczuckiego w Toruniu. Kłopot w tym, że nie są to politycy popularni. Wspomniani ludzie premiera mogą mieć problem, by zdobyć mandaty z innych miejsc niż z pierwsze. Finalnie mogą się znaleźć na nieco niższych - drugich, trzecich - pozycjach i przez to skazani nawet na wyprzedzenie przez kandydatów z niższych pozycji.

Suwerenna Polska w walce o miejsca licytuje bardzo wysoko: chce mieć miejsca dla wszystkich swoich parlamentarzystów, a w reszcie okręgów nowe miejsca dla swoich kandydatów. Centrala PiS alergicznie reaguje na niektóre ich nazwiska - zwłaszcza Annę Marię Siarkowską, bo zbyt wiele razy głosowała wbrew woli Nowogrodzkiej, a także na Janusza Kowalskiego, wiceministra rolnictwa.

W PiS można usłyszeć, że gdyby przyszło do realnej próby rozbicia Suwerennej Polski przez PiS, to Nowogrodzkiej udałoby się wyrwać Ziobrze kilku posłów. Nie ma jednak takiej woli Jarosława Kaczyńskiego. Co innego obóz premiera Mateusza Morawieckiego - oni Suwerennej Polski by się chcieli pozbyć na amen.

Więcej o: