Przypomnę, bo może nie wszyscy czytali: Grzegorz Sroczyński zebrał i opisał na łamach Gazeta.pl pięć rzeczy, które zatruwają polską politykę. Po pierwsze więc, toksyczny maczyzm, męska szatnia i wymachiwanie pistoletami (często jak najbardziej dosłowne). Po drugie, dbanie wyłącznie o skrajny i najbardziej wzmożony elektorat, przy jednoczesnym olewaniu wyborców zwykłych, tj. zajętych głównie swoimi sprawami. Po trzecie, lenistwo i brak odwagi (w menu politycznym głównie stare odgrzewane potrawy). Po czwarte, opozycja nie wierzy w zwycięstwo, a tak naprawdę to wcale nie chce wygrać i już się szykuje do kontynuowania bycia opozycją. Po piąte wreszcie, kompletna pustka polskiej polityki, lanie wody, frazesy i truizmy, marnowanie czasu antenowego i permanentne przemawianie przekazami dnia.
To tak w największym skrócie, choć odsyłam do lektury całości, bo rzecz nie dość, że dotyczy spraw istotnych, to jeszcze napisana jest wartko. Publicystyka pełnokrwista i soczysta, zarazem prowokująca do polemiki. Co mogliśmy zaobserwować również po reakcjach polityków (i nie tylko) na Twitterze. Ze szczególnym uwzględnieniem Romana Giertycha, który zestawił Sroczyńskiego z Pereirą, Gmyzem czy Kłeczkiem i napisał, że takie "postacie mediów" powinny "zniknąć na zawsze z polskiej przestrzeni publicznej" (do występu Giertycha odniósł się już Rafał Madajczak, a inne odpowiedzi na tekst znajdziecie tutaj).
Problem ze zdecydowaną większością reakcji (słowo "polemiki" było zdecydowanie na wyrost, niniejszym wycofuję) na tekst mojego redakcyjnego kolegi jest więc przede wszystkim taki, że nie bardzo wiadomo, co tak bardzo dotkniętych i oburzonych zabolało oraz z czym konkretnie się nie zgadzają, gdyż słyszymy jedynie o tym, że zabolało i że zgody ze Sroczyńskim nie ma. Ten bezwstydny publiczny pokaz zadrapań i siniaków doskonale potwierdza przynajmniej część diagnoz ze spornego tekstu.
No bo jaka niby dyskusja, jaka debata, jakie polemiki? Przecież wystarczy dopieprzyć autorowi tzw. "ostrym tweetem", co zachwyci wszystkich "samych swoich" tak słodko do siebie przytulonych w bezpiecznym stadzie. Mamy tu więc jednorazowo do czynienia z trucizną numer 1 (faceci walący na odlew), trucizną numer 2 (dbanie o skrajny elektorat), trucizną numer 3 (wszystko to już było) i trucizną numer 5 (pustka, banały, przelewanie z pustego w próżne na Twitterze). Gdyby się uprzeć i nieco nagiąć publicystyczną rzeczywistość, można by zgarnąć pełną pulę.
Ale ani generalna słuszność diagnozy, ani tym bardziej miałkość wrogich wobec niej reakcji, nie oznaczają przecież, że trzeba się zgodzić z każdym zdaniem i każdym sądem Grzegorza Sroczyńskiego. Raz jeszcze: co do sklasyfikowanych i opisanych przez Sroczyńskiego trucizn - zgoda. Ale wielki mój opór budzi samo zakończenie tak przecież bojowej, hardej i odważnej analizy. Oto bowiem w kluczowym fragmencie tekstu publicysta de facto rejteruje, składa broń i przerażony własnoręcznie naszkicowanym obrazem polskiej polityki ucieka z pola bitwy, a przynajmniej z zazdrością zerka na wszystkich dotychczasowych dezerterów.
Jak czytamy: "Szanowny Czytelniku i Czytelniczko, jeśli tylko możecie się od codziennej polityki odciąć, nie czytać, nie słuchać, nie emocjonować się - bo lepiej wybraliście zawód niż ja i nie zostaliście dziennikarzami - macie szczęście. Każdy, kto nie interesuje się polską polityką w obecnym jej kształcie jest lepszym obywatelem i mądrzejszym uczestnikiem republiki od kogoś, kto musi zaczynać dzień od wysypywania sobie tego worka śmieci na głowę". I jeszcze: "Przez trzydzieści lat III RP narzekaliśmy, że połowa społeczeństwa ma politykę w nosie, teraz można tylko tej połowie pozazdrościć i pogratulować mądrości".
Jest to konstatacja tyleż efektowna i pociągająca, co jednak zdecydowanie zbyt łatwa i niesprawiedliwa, a nawet - szarżując nieco - bałamutna i potencjalnie niebezpieczna. Publicysta zniesmaczony polityką przypomina mi lekarzy tak zniechęconych liczbą chorób i innego rodzaju patologii zdrowotnych, że aż odmawiającego leczenia kolejnych pacjentów. Albo inaczej: przypomina mi tych naszych pisarzy, co to wolą pozować do zdjęć na siłce lub z siekierą w ręku na tle lasu niż za biurkiem i z obszerną biblioteką za plecami. A przecież żaden z nich nie pisze swoich dzieł dla kulturystów ani drwali.
Nie chodzi o to, że nie ma powodów do niepokoju i absmaku (wręcz przeciwnie, jest ich aż nadto), ale o to, że na tak silne toksyny na pewno nijak nie pomoże tego rodzaju antidotum (ucieczka od polityki lub przynajmniej - gdy trudno o zmianę zawodu na inny - zazdroszczenie tym, co od niej uciekli). Sroczyński świetnie rozpisuje diagnozę, tylko dlaczego na koniec wystawia receptę, z której możemy wyczytać jedno słowo, a brzmi ono: "PLACEBO"? W jaki sposób miałoby to nam pomóc? Bo grunt to mieć komfort psychiczny i odseparować się samemu od tego co nieprzyjemne/głupie, a politycy niech się bawią sami w tej swojej luksusowej piaskownicy i co z tego, że przy okazji - ot, drobnostka - niszczą państwo i jego instytucje czy media i debatę publiczną? Przed czym niby miałby nas uratować taki eskapizm i zostawienie polityków samopas?
Moja niezgoda dotyczy jednak nie tylko samego fatalizmu i defetyzmu zakończenia, ale - jak się zdaje - również innego innego rozumienia polityki. Polityka to nie jest przecież jeden, drugi, setny niemądry tweet Romana Giertycha czy innego Tomasza Lisa, maczystowskie zdjęcie z młodości Radosława Sikorskiego ani nawet pustosłowie posła, który na antenie zapętlił się w przekazach dnia. Polityka to rozwiązywanie konfliktów (wewnętrznych i zewnętrznych). Polityka to zarządzanie państwem i jego instytucjami. Polityka to wspieranie osób starszych czy z niepełnosprawnościami. Polityka to ochrona zdrowia i system emerytalny. Polityka to równe prawa dla osób LGBT. Polityka to równość płci i prawo kobiet do aborcji. Itd., itp.
Przepraszam za tę odrobinę patosu i marzycielstwa, ale najchętniej dorzuciłbym tu jeszcze Arystotelesa z jego rozumieniem polityki jako sztuki rządzenia państwem, której celem jest - uwaga, uwaga - dobro wspólne. I oczywiście, że dzisiaj brzmi to wszystko tak idealistycznie, że aż śmiesznie, ale to przecież nie znaczy, że powinno się edytować hasła w encyklopediach i wspomniane "dobro wspólne" czy "rozwiązywanie konfliktów" zastąpić absurdalnymi teoriami spiskowymi przemycanymi w tweetach czy wstępniakami pisanymi przez braci Karnowskich w "Sieciach". Bo to nie jest polityka.
Mam wrażenie, że osobami, którym najczęściej myli się polityka z Twitterem są ci, którzy najintensywniej z niego korzystają, a więc sami politycy i my, dziennikarze. Ale "zwykli, normalni" wyborcy, o których upomina się Sroczyński, takiego błędu nie popełniają, bo albo z Twittera nie korzystają, albo nim gardzą (albo jedno i drugie). Do trucizn opisanych przez Sroczyńskiego dorzuciłbym co najmniej jeszcze jedną, a mianowicie toksyczny splot dziennikarzy i polityków. I nie chodzi mi tylko o dziennikarstwo tożsamościowe, plemienne i partyjne (to jedna sprawa, bardzo istotna), ale również o to, że to przecież my, media, nagłaśniamy większość tych kretyńskich tweetów i każdorazowo robimy z nich klikalne newsy. To my kolportujemy dalej zdjęcia Ziobry z pistolecikiem czy Pawłowicz wcinającej sałatkę w ławach sejmowych. To my nie przerywamy wywiadu z politykami bredzącymi przekazami dnia i nie mówimy im: "Panie, albo konkret, albo przerywamy ten bezsensowny wywiad!". I to my - coraz częściej zajęci kibicowaniem "swoim" i "wygrywaniem najważniejszych wyborów po 1989 r." - cierpimy na deficyty odwagi w stopniu nie mniejszym niż politycy.
Bo jesteśmy jak Batman i Joker. Nie umiemy, a pewnie też wcale nie chcemy żyć bez siebie. Wzajemnie się nakręcamy, wykorzystujemy i na sobie żerujemy. Mówienie "oni, ci źli i marni politycy" bez gwiazdki z przypisem "i my, media, niekoniecznie lepsi" uważam za mówienie półprawdy. Bo my, dziennikarze, również przedawkowaliśmy Twittera i Facebooka. My również dajemy się zatruwać przekazami dnia i kolportujemy je dalej. My również wciągnęliśmy do swoich płuc zbyt wiele wyziewów z owej męskiej szatni pełnej maczystowskich dupków. I my również bywamy leniwi, idziemy na zawodową łatwiznę, boimy się iść pod prąd i pod włos etc.
*
Twittera raczej nie zlikwidujemy (niestety), ale możemy przypominać - także, a może zwłaszcza samym politykom - o tym, czym jest i czym powinna zajmować się prawdziwa i poważna polityka. Możemy narzucać im (i samym sobie) inne tematy, idee i pomysły. Możemy nie maszerować w karnym, a zwłaszcza w partyjnym szeregu. Możemy być odważniejsi. Możemy wiele różnych rzeczy, ale na pewno ostatnią z tych, które dzisiaj powinniśmy robić, jest chowanie głowy w piasek, rejterada, ucieczka z pola bitwy. Nawet jeśli jest to bitwa przerażająca i mało estetyczna, a wielu rycerzy biegających po polu to rycerze błędni.
Potrzebujemy nie aktu kapitulacji, nie rezygnacji, nie zniesmaczonych póz i nie nowych porcji apolitycznego placebo, tylko większej partycypacji obywateli, większego zaangażowania politycznego, większego nacisku na polityków oraz nieustannego przypominania, że prawdziwa polityka jest (a przynajmniej powinna być) gdzie indziej. Tylko czy chcemy, czy potrafimy i czy w ogóle możemy to jeszcze zrobić?
Grzegorz Wysocki
Grzegorz Wysocki. Od grudnia 2022 w Gazeta.pl. Wcześniej m.in. dziennikarz i publicysta "Gazety Wyborczej", szef WP Opinie, wydawca strony głównej WP, redaktor WP Książki, felietonista "Dwutygodnika" i krytyk literacki. Autor wielu wywiadów (m.in. Makłowicz, Chwin, Wałęsa, Palikot, Urban, Spurek, Gretkowska, Twardoch, Nergal), cyklu rozmów z wyborcami PiS-u czy pisanego od początku pandemii "Dziennika czasów zarazy". Dwukrotnie nominowany, laureat Grand Pressa za Wywiad w 2022. Prezes klubu szpetnej książki Blade Kruki (IG: bladekruki). Nałogowo czyta papierowe książki i gazety oraz ogląda seriale. Urodzony i wychowany na Kaszubach, wykształcony w Krakowie, zamieszkały w Warszawie. Profil na FB: https://www.facebook.com/grzes.wysocki/