Reporterzy "Super Expressu" zauważyli, że kierowca Żandarmerii Wojskowej zaparkował na jednym z przystanków komunikacji miejskiej w Warszawie. Z pojazdu wysiadł wiceprezes Prawa i Sprawiedliwości Antoni Macierewicz. Polityk w towarzystwie funkcjonariusza udał się następnie w kierunku biurowca (przy al. Solidarności 104), w którym siedzibę ma m.in. Zrzeszenie Transportu Prywatnego. Jak ustalili dziennikarze, poseł "miał tam sprawę do załatwienia".
W tym czasie limuzyna Żandarmerii Wojskowej cały czas zaparkowana była w zatoczce autobusowej i czekała na polityka. Jak wyliczyli reporterzy "SE", auto zrobiło sobie tam postój na 15 minut. Zgodnie z przepisami ruchu drogowego, w miejscu tym samochód w ogóle nie powinien się zatrzymywać. Takie wykroczenie karane jest mandatem w wysokości 100 złotych i jednym punktem karnym.
Reporterzy zapytali Antoniego Macierewicza, dlaczego kierowca zaparkował w zatoczce miejskiego autobusu. Polityk odmówił jednak komentarza. Do sprawy odniósł się natomiast były rzecznik Komendanta Głównego Policji.
- Kodeks drogowy obowiązuje wszystkich (...). Ludzie władzy powinni dawać przykład, a nie łamać prawo - przekazał były funkcjonariusz Mariusz Sokołowski. - Wyjątkiem są funkcjonariusze w akcji, ale wówczas pojazd uprzywilejowany powinien mieć włączone sygnały dźwiękowe oraz świetlne. W tym przypadku takich sygnałów nie było - dodał były rzecznik KGP.
W 2018 roku limuzyna z Antonim Macierewiczem, śpieszącym na obchody miesięcznicy smoleńskiej, zatrzymała się na dwóch miejscach parkingowych zarezerwowanych dla osób z niepełnosprawnością. Polityk w ten sposób dotarł do kościoła, gdzie odbywała się msza w intencji ofiar katastrofy z 2010 roku. Wówczas sprawa wzbudziła zainteresowanie mediów także z tego powodu, że limuzyna - tym razem Służby Ochrony Państwa - przywiozła Macierewicza, chociaż nie pełnił on już funkcji ministra obrony narodowej. Wówczas polityk miał prawo skorzystać z tego przywileju, który przysługiwał mu do trzech miesięcy od dymisji.