My w mediach nie jesteśmy płatkami śniegu i nie chcemy, żeby nas głaskano. Otwarty spór, krytyka po publikacjach, dyskusja, czy nie przegięliśmy z jakimś tematem lub czy nie za bardzo odpuściliśmy - tak powinno być. To oznaka, że medium żyje i ma coś ciekawego Czytelnikom do powiedzenia.
Dyskusja jest super i zawsze do niej zachęcamy. Nie oznacza to, że będziemy ignorować czerwone flagi, sygnały, że zdrowa dyskusja zahacza o tereny patologiczne, a wannabe politycy zapominają, co to wolność mediów.
A takim jest życzenie wyrażone przez Romana Giertycha wobec naszego dziennikarza Grzegorza Sroczyńskiego po publikacji jego głośnego tekstu "Paranoja w męskiej szatni, czyli pięć rzeczy, które zatruwają polską politykę".
"Takie postacie mediów jak Pereira, Gmyz, Duklanowski, Sroczyński, Kłeczek powinny zniknąć na zawsze z polskiej przestrzeni publicznej. I pewnie po wyborach tak będzie" - napisał Roman Giertych na Twitterze
Kim jest mecenas Roman Giertych? To były lider radykalnie prawicowej Ligi Polskich Rodzin, w latach 2006-2007 minister edukacji w rządzie PiS, od tego czasu dwukrotnie bezskutecznie stający w wyborach (2007 i 2015). Dziś politycznie realizuje się jako jastrząb na Twitterze i jest ponownie kandydatem na kandydata opozycji w tegorocznych wyborach.
Dlatego jego słowa nie mogą być traktowane jak słowa przypadkowego trolla z internetu.
Bo oto wymieniany jako potencjalny kandydat opozycji demokratycznej w wyborach do Senatu były(?) polityk żywi nadzieję, że po wygranych wyborach niezależny dziennikarz przestanie pisać krytyczne teksty. To, że nazwisko Sroczyńskiego pada wraz nazwiskami gorliwych pracowników mediów rządowych pomińmy milczeniem - to poziom, do którego nie będziemy się dokopywać.
O co poszło? Grzegorz Sroczyński ośmielił się w swoim tekście wyliczyć pięć - jego zdaniem - największych grzechów polskiej polityki. To toksyczny maczyzm, schlebianie najbardziej radykalnej części elektoratu, brak politycznej odwagi, strach opozycji przed wygraną i mentalna pustka, która sprawia, że nikt nie ściga się na wizje, a to, kto komu mocniej da po twarzy.
Tak jak Roman Giertych, który zasłużył na swój własny akapit.
Gdy wydaje się, że już nic głupszego nie usłyszysz, a polska debata osiągnęła takie dno, że nie ma w co zapukać od spodu, zawsze można liczyć na to, że Giertych albo Matecki napiszą tweeta i zabawa zaczyna się od początku - pisał Sroczyński.
Fajnie, że Roman Giertych swoimi tweetami postanowił potwierdzić główną tezę tekstu naszego dziennikarza, ale chcieliśmy zadać mecenasowi pytania, co miał dokładnie na myśli pisząc o "znikaniu z życia publicznego po wyborach" i jak to się ma do ideałów demokratycznych, które rzekomo od czasu wyjścia z koalicji z Jarosławem Kaczyńskim wyznaje.
W internecie to nie jest nowość, ale także w tym przypadku okazało się, że Roman Giertych woli bezpieczną przestrzeń własnych social mediów niż rozmowę z naszym dziennikarzem. Chcieliśmy poważnej rozmowy, a cała sytuacja zmieniła się w mało śmieszny żart.
Dlatego przypominamy ponownie tak Romanowi Giertychowi, jak i każdemu politykowi czy Czytelnikowi bądź Czytelniczce oczekującym od nas roli wyborczych cheerleaderów, jak rozumiemy naszą misję.
Tak o tym piszemy w Deklaracji Redakcyjnej Gazeta.pl:
Politycy i polityczki walczący o miejsca w parlamencie grają w swoją własną grę, gdzie fakty i racjonalne argumenty będą się mieszać z propagandą i ciosami poniżej pasa. Ważne, żebyśmy jako media nie byli tej gry częścią. Jako medium mamy obowiązek prześwietlać władzę i jej "ostatnie osiem lat", ale nasz radar obejmuje też polityków szeroko rozumianej opozycji, bo naszą partią jest "partia Czytelniczek i Czytelników", a nie partie, które znajdą się na karcie wyborczej. My dostarczymy informacje, komentarze i analizy, ale przy urnach zdecydujesz Ty, nie żadna telewizja, komitet celebrytów czy najlepszy nawet portal.
I to się nie zmieni.