"Atmosfera męskiej szatni jest mi bliska". Tomasz Lis opowiada o aferze mobbingowej w "Newsweeku"

Marta Nowak
Właśnie ukazała się książka "Tomasz Lis na żywo", pierwsza propozycja Wydawnictwa Tomasz Lis. To wywiad-rzeka Beaty Grabarczyk z - tak! - Tomaszem Lisem. Jeden z rozdziałów w całości poświęcono aferze mobbingowej w "Newsweeku". Teraz wiemy już, co o sprawie myśli i chce powiedzieć światu sam Lis. I niektóre z tych przemyśleń budzą pytania - pisze Marta Nowak z Gazeta.pl.

Przypomnijmy: w maju 2022 roku Lis przestał być redaktorem naczelnym "Newsweeka". Współpraca zakończyła się w trybie natychmiastowym. Niedługo później w Wirtualnej Polsce ukazał się tekst Szymona Jadczaka pt. "Płakałam, miałam ataki paniki. Ujawniamy zarzuty podwładnych wobec Tomasza Lisa. Dlaczego zwolniono naczelnego Newsweeka?". Autor oparł go na rozmowach ze współpracownikami Lisa - opisywali sytuacje, w których według nich dochodziło do mobbingu. Od kilku miesięcy sprawą zajmuje się prokuratura. Nikomu nie postawiono zarzutów, a Tomasz Lis nie był jeszcze przesłuchiwany.

Tomasz Lis o Szymonie Jadczaku

Zacznijmy od tego, co rzuca się w oczy najbardziej. Oto kilka - tylko kilka! - cytatów z książki, w których Tomasz Lis mówi o autorze tekstu w Wirtualnej Polsce. Niech ten język wybrzmi:

Gość ma ewidentny, według mnie, rys psychopatyczny [...].
O tym, że facet zaraz potem zaczął węszyć wokół mnie, wiedziałem z samego środka WP, ponieważ Jadczak ma tam opinię wybitnie aroganckiego, antypatycznego buca.
[...] powiedziałem kolegom, że gość jest strasznie toksyczny, źle mu z oczu patrzy i w ogóle go nie czuję.
Generalnie jego metoda 'dziennikarska' polega na tym, że bierze dwóch zawodników, o których wiemy, że wyrzygają się delikwentowi na głowę.

(Co do tego ostatniego: Lis już wcześniej twierdził na antenie TOK FM, że tekst o aferze mobbingowej jest oparty na relacjach dwóch osób, które wcześniej wyrzucił z redakcji. Jadczak odpowiedział mu na to, że nie - na relacjach kilkudziesięciu.) 

Lis uważa też, że skoro odbył kiedyś z Jadczakiem rozmowę o jego ewentualnym przejściu do "Newsweeka", a potem odwołał kolejne spotkanie, to dziennikarz nie powinien był w ogóle "tykać tematu" (pod tym linkiem oświadczenie drugiej strony). Jest jednak Szymonem Jadczakiem na tyle przejęty, że w innym rozdziale ukuwa na podstawie jego nazwiska nowy rzeczownik pospolity. "Coraz mniej jest dziennikarzy, ale coraz więcej jadczakarzy, megalomanów i kabotynów". A być może najciekawszym językowo miejscem jego narracji o Jadczaku jest nazwanie go "Woodwardem z Pierdziszewa". Bob Woodward to jeden z dziennikarzy, którzy ujawnili aferę Watergate. Pierdziszewa tłumaczyć nie trzeba.

Delikatnie rzecz ujmując: Szymon Jadczak budzi w Tomaszu Lisie wielkie emocje i chęć wytaczania ciężkich dział. Przypomnijmy, to nie cytaty z radiowego wywiadu na żywo, autor miał pełną kontrolę nad tym, jakie sformułowania znajdą się w finalnej wersji tekstu, ale najwyraźniej uznał swój język za adekwatny. Wrażenie po lekturze: wydaje się, jakby Lis serio wierzył, że Jadczak prowadzi przeciw niemu osobistą vendettę za to, że nie zrekrutowano go do "Newsweeka". I że, owładnięty żądzą zemsty, wyrzucił za okno warsztat dziennikarski, położył na szali swoje dobre imię i artykuł o "Newsweeku" oparł na kłamstwach - bo on, Tomasz Lis, mobberem nie jest. 

Tomasz Lis o Renacie Kim

Renata Kim była jedną z osób, które publicznie ujawniły się jako sygnaliści w aferze mobbingowej w "Newsweeku". Krótko później także ją oskarżył o mobbing współpracownik z redakcji - o czym Tomasz Lis nie omieszkuje wspomnieć w książce. Lis ocenia też, że dział społeczny prowadzony przez Kim kulał, mówi o piśmie "ciągniętym na chama w lewo". A na dowód tego, że Renacie Kim było jednak w "Newsweeku" dobrze, Lis pokazuje Beacie Grabarczyk zdjęcie na jej Instagramie z 2019 roku. Czytają hasztagi: #społecznikroku, #newsweekPolska, #gala, #Marriott, #szef, #praca, #zabawa, #galadinner, #lovemyjob, #mywork. Grabarczyk mówi o Kim "rozpromieniona", Lis ironizuje, że "stany lękowe aż biją z oczu".

Zupełnie abstrahując od konkretnej relacji z Renatą Kim: przedziwne, że Tomasz Lis nie rozumie, że można napisać coś na Instagramie, a tak naprawdę czuć co innego. Media społecznościowe są narzędziem do kreowania wizerunku, a nie osobistym pamiętniczkiem. Zdjęcie z hasztagiem #lovemyjob nie znaczy automatycznie, że ktoś w pracy nie czuje stresu, a szef traktuje go, jak należy. Właśnie to zwraca w tym fragmencie uwagę: brzmi tak, jakby Lis nie wiedział, na czym polegają hierarchiczne relacje. Tymczasem - niespodzianka - ludzie niekoniecznie otwarcie opowiadają, co myślą o swoich przełożonych, a już zwłaszcza niekoniecznie ogłaszają to na Instagramie.

Tomasz Lis o świńskich dowcipach

Takie lubię. Całe życie uprawiam sport, więc atmosfera męskiej szatni jest mi bliska, ta atmosfera została przeze mnie zinternalizowana, może nią przesiąkłem

- w taki oto sposób Lis wyjaśnia, dlaczego opowiadał w pracy "świńskie dowcipy". Stwierdza też, że jeśli kolegium zaczyna się od dowcipu ("może rzeczywiście z męskiej szatni"), to jest to znak, że prowadzący próbuje wprowadzić wszystkich w dobry nastrój, a nie ich mobbuje. I mówi, że jeśli komuś jego humor przeszkadzał, to mógł powiedzieć.

Już widzę młodą dziennikarkę, która, słysząc świńskie dowcipy z ust naczelnego - zdobywcy kilku Grand Pressów, weterana trzech telewizji, człowieka, od którego zależą jej losy w zespole, a który sam widzi w nim siebie jak Jürgena Kloppa prowadzącego Liverpool - w reakcji mówi "Tomek, to jest obleśne, nie życzę sobie". Znów: wydaje się, że Lis po tylu latach kierowania zespołem ma problem ze zrozumieniem, czym są relacje władzy i związana z nimi psychologia. Nikt nie zwrócił szefowi uwagi? To znaczy, że szef robi wszystko świetnie! W takiej wizji świata w ogóle można mówić, co tylko ślina na język przyniesie. A odpowiedzialność za to przenieść na tych niżej w hierarchii, którzy nie protestują.

Tomasz Lis o mobbingu na Teamsach

Widocznie można mobbować kogoś na Teamsach...

- mówi z ironią Lis, kiedy z Beatą Grabarczyk omawiają kwestię tego, jakoby miał mobbować swój zespół na kolegiach redakcyjnych, które przez pewien czas odbywały się zdalnie.

Według kodeksu pracy mobbing to uporczywe, długotrwałe nękanie lub zastraszanie pracownika, które wywołuje u niego zaniżone poczucie przydatności zawodowej. To poniżanie, ośmieszanie, izolowanie. Po żarciku o Teamsach nie sposób nie zacząć myśleć: czy Tomasz Lis nie zna definicji mobbingu, czy nie wie, że dręczyć kogoś można nie tylko na żywo, twarzą w twarz? Bo jeśli naprawdę sądzi, że nie da się poniżać czy ośmieszać człowieka na wideokonferencjach, to znaczy, że w ogóle nie wie, czym mobbing jest.

Tomasz Lis o "pięknej nóżce"

Jeszcze nie kończymy, jeszcze jedno, tym razem bardziej z cyklu "molestowanie seksualne" niż "mobbing". Beata Grabarczyk wspomina o dziennikarce "Newsweeka", która "miała zesztywnieć", kiedy Lis pokazywał na niej, jak Zełenski był obejmowany przez Dudę. Lis zaprzecza, jakoby "obłapiał" pracownicę, mówi, że rodzaj uścisku pokazał obok niej, a nie na niej. A potem dodaje:

Pamiętam tylko to ostatnie kolegium, gdy ta pani, budząc konsternację, usiadła koło mnie, pokazując nóżkę od kostki do pasa. Zastanawiałem się, o co chodzi? Potem, już po sprawie, zdałem sobie sprawę, o co mogło chodzić. Może, żebym powiedział: jaka piękna nóżka? Albo ten akapit z Zełenskim był zbyt kuriozalny i trzeba było czegoś mocniejszego, więc trzeba było to mocniejsze sprowokować?

Tak: Tomasz Lis sugeruje, że podwładna starała się go podstępem skłonić do molestowania seksualnego w pracy. Pasuje to swoją drogą i do jego przekonania, że kolegia mogły były potajemnie nagrywane, i do przedstawionych w innym rozdziale książki poglądów o #metoo. Lis mówi w nim, że dobra idea praw kobiet się "zdegenerowała" i że Jakub Dymek został "zgilotynowany" w "zemście". Jest o "wykończeniu" mężczyzny przez kobiety i o postępowych paniach reprezentujących "moralność Kalego". A wracając do nogi z kolegium: Lis prawdopodobnie postrzega sam siebie jako kogoś, kto ominął sidła zastawione przez damski ród. Na szczęście w chwili próby nie skomentował "jaka piękna nóżka".

Tomasz Lis mówi w książce, że "nie czuje się skrzywdzony", a "rola ofiary mu nie służy". Ale w jego narracji o aferze mobbingowej wciąż ktoś na niego niesprawiedliwie dybie: nie tylko rozsyłający maile do "Newsweeka" i Onetu Samuel Pereira, ale też cały korowód innych osób. To (według Lisa) uwikłany w konflikt interesów Szymon Jadczak. To Renata Kim, której propozycje tekstów (według Lisa) kulały. To zwolnieni z redakcji, pełni żółci pracownicy. To dziennikarka prowokująca nogą.

A wszystko to spotkało go mimo tego, że o "swoich ludzi" dbał, walczył, nagradzał i bronił jak lew. Jak sam podsumowuje:

Niektórzy nigdy nie wybaczą ci tego, co dla nich zrobiłeś.
Więcej o: