Jeszcze niedawno słyszeliśmy, że opozycja prawie na pewno przejmie po wyborach władzę, teraz nagle nosy pospuszczane na kwintę i pomruki „no to posprzątane" oraz „będzie trzecia kadencja PiS-u". Przypomina to objawy dwubiegunówki, kiedy z poczucia wszechmocy i fantazji o "celi plus" dla Kaczyńskiego pacjent spada w przepaść depresji, mimo że rzeczywistość dookoła nie zmieniła się za wiele.
Bo co niby takiego się stało? PiS-owi trochę po zimie wzrosły sondaże, ale to nic dziwnego, przecież oczekiwania nakręcone przez „wolne media" były naprawdę ogromne, ludzie mieli umierać w domach bez węgla, a starcy zamarzać na śmietnikach z powodu nieudolności rządu, więc nic dziwnego, że naród natychmiast odetchnął z ulgą, jak tylko te wszystkie zapowiadane plagi się nie zrealizowały. Teraz to samo nas czeka z inflacją, która przedstawiana jest przez media opozycyjne z tak epicką przesadą, że gdzieś w okolicach 10 procent - a tyle inflacja wyniesie przed wyborami - ludzie odetchną z ulgą, że „PiS ogarnął sprawę", chociaż PiS nie ogarnia niemal niczego.
Przy okazji jednej listy rozpętano histerię połączoną dodatkowo z nagonką, nie chcę się zanadto znęcać nad „sondażem obywatelskim", ale kiedy dziennikarze czy socjologowie w imię wyższych celów zaczynają ordynarnie zmyślać i manipulować robi się naprawdę nieciekawie. Przy czym irytujące jest nie to, że Platforma i jej publicystyczne zaplecze popierają jedną listę na wybory, ale nachalny sposób, w jaki wypróbują nam to wtryniać.
Sami zresztą zasiali ziarna klęski, bo właśnie taki jest główny powód, że jedna lista wciąż nie powstała: tak bardzo im zależy, tak są napaleni, tak mocno napierają i obłapiają, że cała randka robi się zbyt rozpaczliwa. Tusk prosi o natychmiastowy „dowód miłości" - cytuję z głowy: „już od razu, teraz, w ciągu kilku dni jestem gotów" - a kiedy go nie dostaje, rusza z pretensjami: „Ci którzy nie chcą jednej listy znikną jeszcze przed wyborami, dostaną od wyborców srogie baty".
Wątek srogich kar rozwija twitterowy publicysta Jacek Liberski („Pink Floyd i szybkie auta") obserwowany przez wierchuszkę PO: „Każdy, kto zbagatelizuje lub ośmieszy ogłoszony dzisiaj w @gazeta_wyborcza sondaż bierze na siebie odium 3. kadencji PiS. Mam nadzieję, że po wyborach wyborcy do cna rozliczą tych wszystkich, którzy zbagatelizowali lub ośmieszyli te dane". Inny twitterowy publicysta Tomasz Lis idzie jeszcze dalej: „Odpowiedzialność za brak wspólnej listy i wygraną PiS-u będzie porównywalna do odpowiedzialności tych, którzy pomogli doprowadzić do rozbiorów i tych, którzy pomogli tu zainstalować komunizm. Hańba na wieki".
Cała ta kompulsywna twórczość przypomina mężczyznę, którego korespondencja z pewną Olą krąży obecnie viralowo w internecie. Po tinderowej randce, która chyba nie do końca wyszła, zamiast napisać dziewczynie coś miłego lub chociaż neutralnego, postanowił ją ubogacić srogimi naukami: „Miałem już nic nie pisać, ale dam ci rady, Olu, na spotkanie z mężczyzną na pierwszą randkę trzeba się ładnie ubrać, najlepiej jakaś mini sukienka i buciki na szpileczce np. kozaczki na szpileczce. A nie jak ty jak robotnik - spodnie, bluza i ciężkie buciory. Do tego brak makijażu z twojej strony i włosy związane, pokazujesz tym brak szacunku do rozmówcy, ja się ładnie ubrałem, miałem koszule, jeansy i wypastowane buty. Ja miałem szacunek".
Otóż to! Za mało szacunku dla Tuska i „wolnych mediów", szanowni Hołownio i Kosiniaku, naprawdę, nie postaraliście się wystarczająco, kozaczków na szpileczce nie założyliście, nie posłuchaliście światłych rad, więc teraz poczytacie sobie w „Wyborczej", jacy jesteście haniebni i szkodliwi w tych swoich ciężkich buciorach, ze dwa listy otwarte spadną na wasze nędzne karki, a Agnieszka Holland i środowiska twórcze nie będą wam podawać ręki już nigdy przenigdy, bo jeśli opozycja przerżnie kolejne wybory, to będzie to oczywiście wasza wina.
Nie ma nic gorszego po nieudanej randce niż pretensje i wymówki, zawsze jest to żenujące, a głównie z pretensji składa się piosenka o jednej liście, tak samo jak rozpaczliwe marudzenia faceta od kozaczków. I właśnie ten toksyczny ton jest źródłem klęski, wstrząsająca namolność zwolenników jednej listy, a nie Hołownia, i nie Kosiniak, tylko rozpętana histeria, że „inaczej opozycja na pewno przegra", że to „zimny prysznic" i „ostatni dzwonek". Tak się nie da sklecić żadnego związku!
Mniejsze partie po prostu boją się tego smrodku szantażu roztaczanego przez PO, tego zaganiania, pouczania, dyscyplinowania, listów i liścików otwartych, pohukiwań oraz głębokiej troski o demokrację a'la Bronisław Geremek zmiksowany z Andrzejem Szczypiorskim. Czarzasty, Biejat, Kosiniak i Hołownia po prostu obawiają się zadawać z takimi desperatami, bo w desperacji musi być coś podejrzanego, jakieś drugie dno i cholera wie co jeszcze.
Swoją drogą wysiłki dziennikarzy, żeby głośniej gardłować i bardziej się gorączkować sprawą jednej listy niż sami zainteresowani politycy to coś naprawdę godnego odnotowania. Szanowni koledzy, jeśli tak znakomicie wiecie, jak wygrać z PiS-em, to kandydujcie. Prosimy bardzo, Polska skorzysta, bo najwyraźniej lepiej znacie się na polityce niż ta banda w Sejmie. Tylko - błagam - nie udawajcie już dziennikarzy i nie udawajcie, że cokolwiek obiektywnie opisujecie, relacjonujecie, analizujecie, przecież wy po to przyszliście na świat, żeby pokonać Kaczyńskiego, a nie żeby cokolwiek opisywać w miarę bezstronnie.
Obecny układ - trzy listy na opozycji - ma ręce i nogi. Jeśli ktoś wyborcom opozycji próbuje wmówić, że naukowo policzył wariant najlepszy - wciska kit.
Sytuacja wygląda następująco: sześć miesięcy przed wyborami PiS-owi trochę urosło i Konfederacji trochę urosło w sondażach, bo Braun i Korwin na prośbę kolegów zamknęli buzie, ale przecież dłużej niż miesiąc nie wytrzymają. To jest stan absolutnie chwilowy. Zresztą w tym roku może się rozstrzygnąć wojna na Ukrainie, może upaść system bankowy na Zachodzie albo Chiny zajmą Tajwan. Żyjemy w świecie straszliwie niestabilnym, gdzie od „czarnych łabędzi" wręcz się roi. Jaki ma sens gorączkowanie się chwilowym wahnięciem w polskich sondażach, jeśli za miesiąc wszystko może stanąć na głowie? Opozycja antypisowska już teraz idzie do wyborów w bardzo dobrym wariancie, czytelnym i akceptowanym przez wyborców: Platforma, Hołownio-Kosiniak, Lewica. Jeśli uda się stworzyć jedną listę - będzie wspaniale. Gdybym miał wybierać, pewnie sam wolałbym wariant jednej listy, ale nie dlatego, że to policzone i dowiedzione naukowo. Więc dlaczego?
Oto pięć argumentów za jedną listą, o których warto rozmawiać spokojnie.
Od ośmiu lat słyszymy, że sytuacja w Polsce jest wyjątkowa, a PiS nie jest normalną partią. Powtarzają to - z różnym nasileniem - wszystkie partie opozycji. Jeśli politycy naprawdę wierzą w to, że Kaczyński zagraża demokracji, to nie mogą potem uprawiać polityki jak gdyby nigdy nic. Słowa niosą konsekwencje, osiągnięty został pewien poziom wzmożenia, który udzielił się dużym grupom wyborców i teraz co? Pokazujecie wyborcom, że to było trochę na niby, bo do wyborów idziecie osobno i głównie między sobą konkurujecie? Albo jedno, albo drugie. Albo normalna rywalizacja partyjna, albo obrona demokracji. Jeśli się ogłosiło pożar i stan nadzwyczajny, to nie można wrócić do pielenia własnego ogrodu. Jedna lista byłaby znakomitym testem wiarygodności, że naprawdę traktujecie sytuację serio i pokazałaby waszym wyborcom, że nie rzucaliście słów na wiatr. Bo każdy rozumie, że decyzja o wspólnym starcie wymaga trudnych ustępstw, powściągnięcia ego, rezygnacji z jakiejś części własnych interesów, czyli działań, których w polskiej polityce jak na lekarstwo. Bez takiego gestu wychodzicie przed własnymi wyborcami na krzykaczy.
W tych wyborach nie chodzi o przekonywanie kogokolwiek - wiele razy już to badano, że przepływy elektoratów między PiS-em i antyPiS-em są minimalne, a praktycznie nie istnieją. Cała gra wyborcza w 2023 roku będzie się toczyła o mobilizację własnych wyborców i demobilizację wyborców przeciwnika. Zarówno PiS, jak i opozycja w to będą grać, dlatego jeśli blok opozycyjny wystartuje wspólnie i będzie miał w sondażach pierwsze miejsce - teraz byłoby to w okolicach 44 procent - dałby własnym wyborcom mocny sygnał mobilizacyjny. Nagle nie jesteś już w obozie przegrywów - w dodatku skłóconych - tylko w obozie zwycięzców. Nawet jeśli to decydujący argument zaledwie dla 200 czy 400 tysięcy ludzi, to o takie niewielkie grupy w tych wyborach chodzi: żeby w dniu X poszli głosować, a nie na grzyby. Oczywiście to też nie jest takie proste, bo jakaś część wyborców opozycji tak mocno nie znosi Tuska albo Zandberga, że wspólna lista ich zdemobilizuje i zniechęci („Nigdy nie zagłosuję na listę, gdzie jest komuch i marksista z Razem", „Nigdy nie zagłosuję na listę z neolibem Tuskiem"), ale stawiałbym jednak na to, że silniejszy będzie efekt mobilizacyjny.
Wspólna lista zakończy bitwę w błocie na opozycji. Co prawda można pomyśleć: no, dopiero wtedy zaczną się kłócić o każdy element programu i każde miejsce biorące - ale jest dokładnie odwrotnie. Zostanie przekroczona pewna ważna bariera psychologiczna i poziom złych emocji spadnie. Pamiętacie, jakie rzeczy wygadywali przed 2018 rokiem politycy partii Razem o Czarzastym i SLD? „Facet do cna cyniczny, wyprany z poglądów, niewiarygodny buc i bajarz". „SLD to zakała lewicy, nigdy im nie zapomnimy eksmisji na bruk i Iraku". Mam cytować pieszczoty w drugą stronę? Bardzo proszę: „Gówniarzeria", „Zandberg ma powab Wincentego Pstrowskiego, tyle że bez poczucia humoru" itd. itp. Wszystko złe, co można o sobie powiedzieć w polityce, zostało tam powiedziane, a współpraca tych partii wydawała się nie tylko niemożliwa, ale też pozbawiona sensu. „Nasi wyborcy natychmiast odejdą" - mówiło Razem. I co? Czarzasty, Zandberg i Biedroń stanęli obok siebie do zdjęcia, partie rozpoczęły harmonijną współpracę niemal bez zgrzytów, pretensji i sporów programowych wynoszonych na zewnątrz. Wyborcy też ten mariaż zaakceptowali nawet z entuzjazmem. Efekt wspólnej listy opozycji byłby podobny, bo wtedy każdy już na spokojnie może dyskutować o różnicach: nam się w waszym programie nie podoba to i to, mamy własne pomysły, po wyborach i stworzeniu wspólnego rządu będziemy was przekonywać. To byłaby cywilizowana rozmowa zamiast nieustannych podchodów, bo i tak wszystko byłoby jasne: startujemy wspólnie, będziemy robić wspólny rząd i możemy się pięknie różnić.
Tusk i jego otoczenie to polityczni kilerzy, niech nikt nie ma złudzeń. Są w tym naprawdę dobrzy. Poziom zamordyzmu i urawniłowki wewnątrz PO można spokojnie porównać do tego, jak Kaczyński zarządza własną partią. Absolutnie wszyscy wiedzą, że Tusk na pewno będzie próbował zjeść nowe przystawki (podobnie - choć bez bezpośredniego udziału Tuska - Platforma skonsumowała Nowoczesną). Zresztą o to w tym histerycznym zaganianiu na wspólną listę też chodzi, Platforma nie tyle chce wspólnego startu z Hołownią czy Kosiniakiem, co raczej chce się pokazać jako jedyna sprawiedliwa i utuczyć kosztem innych. Wspólna lista pozwoliłaby - paradoksalnie - utemperować te zapędy. Słabsze partie mogłyby założyć w ramach jednej listy coś w rodzaju spółdzielni i zmusić Tuska do ucywilizowania swoich kilerskich odruchów. Teraz Tusk krąży po kraju i wyciąga z kapelusza kolejne postulaty i obietnice, których głównym celem jest odebranie elektoratu a to Lewicy, a to Hołowni, gdyby powstała wspólna lista musiałby się bardziej hamować.
Jeśli PO, PSL, Hołownia i Lewica stworzą jedną listę, wzrośnie niemal automatycznie poparcie dla Konfederacji. Powstają wtedy dwa oczywiste bloki - PiS i antyPiS - a „Konfa" staje się jedyną alternatywą dla wyborców, którzy nie chcą „ani jednych, ani drugich". Ta sytuacja to koszmar dla Kaczyńskiego, ponieważ zasada, że na prawo od PiS-u tylko ściana jest jedną z jego głównych trosk. W takim układzie jeśli nawet opozycja przegra i Kaczyński zrobi rząd z Konfederacją, to będzie ona partią dość silną, samodzielną, z niezłym wynikiem, a Kaczyński z takimi podmiotami totalnie sobie nie radzi i nie umie współpracować. Innymi słowy: mielibyśmy rząd cyrkowy, skłócony, a to oznacza większe szanse na odebranie prawicy prezydentury w 2025 roku. Wszystko co silniejsze niż półtora-procentowy Ziobro doprowadza Kaczyńskiego do szewskiej pasji, bo osłabia PiS - nawet jeśli nie od razu i nie wprost. Jakkolwiek Konfederacja jest partią dość ponurą, a jej darwinowska wizja społeczeństwa wnosi do debaty publicznej niepowtarzalny dreszczyk faszyzmu, to rozrost Konfederacji byłby najgorszą zmorą głównie dla PiS. Nawet lekki wzrost Konfederacji bardzo Kaczyńskiemu utrudnia kampanię: z jednej strony musi walić w Tuska, a z drugiej w Mentzena, na pewno coś wymyśli, ale będzie to jednak bolesny rozkrok.
***
Obecny układ z trzeba listami - PO, Hołownio-Kosiniak, Lewica - jest wystarczający dobry i daje szanse na wygraną. Jedna lista - która, jak sądzę, ostatecznie jednak powstanie - to układ z powyższych powodów nieco lepszy. Nie chodzi tu więc o jakieś oczywiste liczby i dowody, tylko raczej o niuanse. Na mieście mówi się, że mimo złej atmosfery liderzy wciąż rozmawiają. I niech rozmawiają bez kamer. Jedyna rzecz, która może ostatecznie pogrzebać pomysł jednej listy to zbyt buńczuczne zachowanie najsilniejszego partnera, czyli PO i histeryczne pomruki opozycyjnych mediów.