"Byle dalej od Czarnka". Klasa średnia masowo ucieka z publicznych szkół

Grzegorz Sroczyński
Sprawdź, gdzie politycy partii rządzącej posyłają swoje dzieci. Jeśli liberalni rodzice chcą szkoły, która trzyma wysoki poziom nauczania, to konserwatywni chcą dodatkowo szkoły, w której nic nie zagraża dominującej ideologii. I wszyscy spokojnie się przyglądają, jak słabnie edukacja publiczna, nauczyciele odchodzą z zawodu, klasy liczą po 35 osób na dwie zmiany - z wychowawcą w warszawskiej "Dwójce" Miszą Tomaszewskim rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Grzegorz Sroczyński: Policzyłeś?

Misza Tomaszewski: Tak, chociaż ministerstwo konsekwentnie próbuje to wszystkim utrudnić. Kiedyś w pierwszej karcie excela podawali dane ogólnopolskie na temat szkół publicznych i niepublicznych, w 2018 roku zaczęli prezentować już tylko dane z poszczególnych województw, a teraz pokazują dane z podziałem na gminy, czyli dostajesz w tym excelu kilkanaście tysięcy rekordów: przedszkola, podstawówki, licea, technika, szkoły muzyczne i co tam jeszcze chcesz. Żeby zobaczyć cały obraz, trzeba się trochę naklikać.

I?

Widać postępującą ucieczkę ze szkół publicznych. Tylko w tym roku szkolnym w szkołach prywatnych i społecznych przybyło 25 tysięcy dzieci.

Dyrektor jednej z warszawskich szkół prywatnych: "Rok do roku mamy 500 procent kandydatów więcej. Z punktu widzenia państwa to jest dramat".

No tak. W roku szkolnym 2016/17 – ostatnim przed reformą Zalewskiej – jedna na jedenaście szkół podstawowych była niepubliczna i jedno na pięć liceów. To i tak było bardzo dużo. Teraz niepubliczna jest jedna na dziewięć podstawówek, a wśród liceów – jedno na cztery. W szkołach społecznych i prywatnych mamy już 250 tysięcy dzieci. Do tego dochodzi edukacja domowa, która coraz częściej domowa jest tylko z nazwy, bo za jej prowadzenie wzięły się firmy edukacyjne – z 18 tysięcy dzieci, które uczyły się poza szkołami w zeszłym roku zrobiło się już 29 tysięcy. W jeden tylko rok! O tej ucieczce z publicznego systemu edukacji prawie wcale się nie mówi.

Dlaczego?

Bo taka deregulacja edukacji jest na rękę zarówno liberalnym wielkomiejskim rodzinom, jak i konserwatywnej władzy. Rodzice mogą wybrać placówkę, w której ich dzieci spotkają takie same dzieci. Oni mają silne przekonanie, że wtedy edukacja jest bardziej efektywna.

Jeśli w klasie Antosia czy Zuzi nie ma dzieci z innych środowisk?

Jeśli nie ma uczniów słabszych, którzy zaniżają poziom. 

A dla konserwatywnej władzy dlaczego to wygodne?

To sobie sprawdź, gdzie politycy partii rządzącej posyłają swoje dzieci. Jeśli liberalni rodzice chcą szkoły, która trzyma wysoki poziomu nauczania, to konserwatywni chcą dodatkowo szkoły, w której nic nie zagraża dominującej ideologii. Jedni mają swoją Bednarską albo swoją Dwójkę, a drudzy mają swojego Sternika. I wszyscy spokojnie się przyglądają, jak słabnie edukacja publiczna, nauczyciele odchodzą z zawodu, klasy liczą po 35 osób na dwie zmiany. Ta panorama konserwatywnych i liberalnych potrzeb jest oczywiście pewnym uproszczeniem, ale w warszawskiej bańce mniej więcej odpowiada prawdzie.

Czyli ta ucieczka przyspiesza?

To widać po liczbach.

Rząd przestał je podawać wprost, żeby nie waliły po oczach?

Nie widzę innego dobrego powodu, że nie podają danych ogólnopolskich.

Własne dzieci posyłają do szkół Opus Dei, ale elektoratu nie chcą tym drażnić?

Bo to, że zamożniejsi rodzice uciekają z państwowych szkół, nie jest dla elektoratu dobrym komunikatem. PiS-owska opowieść o szkole brzmi tak: zrobiliśmy reformę, która była potrzebna i dzięki której szkoła jest teraz bardziej równa, a jedyny problem polega na tym, że mamy nauczycieli sterowanych przez ZNP, które chodzi na pasku opozycji. Tymczasem dane pokazują postępujący upadek zaufania do edukacji publicznej w Polsce.

Dlaczego rodzice z klasy średniej aż tak uciekają?

Od rodziców, którzy posyłają dzieci do naszej szkoły, często słyszę, że boją się Przemysława Czarnka w MEiN. Uważają, że ten facet jest nieobliczalny i że będzie swoją ideologię wbijał młotkiem. W mediach dużo mówiono o podręczniku do HIT-u i na spotkaniach rekrutacyjnych też padają pytania o to, jak sobie z tym radzimy.

Z powodu Czarnka i HIT-u ktoś wyciąga z kieszeni 2000 zł na czesne?

O tym Czarnku często się mówi, bo trudno go nie zauważać, ale podejrzewam, że centralny problem leży gdzie indziej. Szkoła publiczna staje się coraz bardziej dysfunkcjonalna. Brakuje nauczycieli, co powoduje przepełnienie klas i naukę na zmiany, a to z kolei może rozwalać życie całej rodziny, bo dziecko idzie do szkoły na 14-tą albo ma w środku dnia dziurę w planie lekcji. Co chwilę ma zastępstwo albo wręcz przez cały rok jest zastępstwo, bo odszedł nauczyciel fizyki i nowego nie znaleziono. Nauczanie szkoła załatwia przy pomocy prac domowych, czyli siedzisz wieczorem z dzieckiem nad zeszytami albo musisz wydawać krocie na korepetycje. Szkoła nie jest w stanie zrealizować programu i przerzuca to na rodziców. Ucieczka klasy średniej ze szkół publicznych to rzecz fatalna, szkodliwa społecznie, ale jest to chyba najgorszy moment na krytykowanie ludzi, którzy uciekają i namawianie ich do powrotu. Oni znajdują wiele realnych powodów, żeby uciekać, nie tylko chęć, żeby moje dzieci "nie uczyły się z patologią". Realia w publicznych szkołach wyglądają źle, w dodatku nauczyciele zostali skopani podczas strajku, upodleni przez władze, olani, to ma konsekwencje dla prestiżu zawodu.

Wywiady Sroczyńskiego Jedna czwarta Polek jest bezdzietna. "Bez stałych etatów dzieci nie będzie"

Czyli już 250 tysięcy dzieci uczy się w szkołach prywatnych i społecznych?

Tak.

Na ile?

Na ponad trzy i pół miliona.

No to bez przesady! Może odpływ jest szybki, ale to nadal mniej niż dziesięć procent.

Na razie. Poza tym to jest nieprzypadkowe kilka procent. Uciekają osoby o najwyższym statusie ekonomicznym i najwyższym kapitale kulturowym. Mamy odpływ dzieciaków najbardziej uprzywilejowanych edukacyjnie, co oznacza, że one nie siedzą już w ławkach z dziećmi mniej uprzywilejowanymi, a ich rodzice nie dymią na zebraniach i w mediach.

Nie dymią?

Dobrze to opisał kiedyś Adam Leszczyński w "Gazecie Wyborczej": tacy rodzice mają największy potencjał wywierania wpływu społecznego, najwięcej znajomości, oni mogą najskuteczniej naciskać na zmiany, domagać się naprawy, większych pieniędzy na edukację. Nie tylko dymią na zebraniach, ale też o tym piszą. Myślę teraz o dziennikarzach, akademikach i politykach. Jeśli te grupy przestają korzystać z publicznych usług, to zaczynają mieć je w nosie, bo to już nie jest ich osobisty problem. Coś tam się o tym pisze, coś tam się mówi, ale rytualnie i bez wielkiego halo. Przestaje to być krwawy problem do natychmiastowej naprawy.

Czyli ta grupa podjęła strategiczną decyzję w sprawie szkoły publicznej: zmieniam, a nie naprawiam. Tak?

Owszem. Nie domagam się naprawy, tylko zabieram dziecko do szkoły niepublicznej, jeśli tylko mam pieniądze. Bo nie wierzę, że coś może się zmienić.

Gdyby nie reforma Zalewskiej, to podejrzewam, że ten proces postępowałby wolniej, ale na pewno by postępował, bo jak dotąd nikt systemowo mu nie przeciwdziałał. Później po Zalewskiej mieliśmy złamany strajk nauczycieli, rosnące kadrowe niedobory, wreszcie pandemię, która obnażyła niedomagania systemowe szkoły – ten ciąg wydarzeń przyspieszył ucieczkę.

Powiedziałeś, że rodzice z wyższej klasy średniej chcą, żeby ich dzieci uczyły się z takimi samymi dziećmi?

Tak. Bo przekonanie jest takie, że słabsze dzieci zaniżają poziom. Wierzą w to wszyscy: rodzice, ich dzieci, nauczyciele i nauczycielki.

I co na to odpowiadasz?

Że nie ma podstaw naukowych, żeby wygłaszać takie twierdzenie. W latach 60. zespół socjologa Jamesa Colemana zrobił w USA wielkie badanie, którym objęto 650 tysięcy uczniów i uczennic. Było ono później wielokrotnie powtarzane. Badanie dotyczyło równości szans edukacyjnych w szkołach posegregowanych rasowo, ale różnice rasowe były ściśle powiązane z różnicami ekonomicznymi i kulturowymi. Okazało się, że na mieszaniu dzieci o różnych poziomach najlepsi nic nie tracą albo tracą niewiele. Natomiast bardzo zyskują dzieci o niższym statusie ekonomicznym i niższym kapitale kulturowym, bo duża cześć uczenia się zachodzi między samymi dziećmi. Dzieci z klasy ludowej mówią na przykład nieco innym językiem, który nie jest kompatybilny z akademickim językiem szkoły, i jeśli obok siebie mają inne dzieci, które pomagają im się nauczyć tego kodu, to bardzo ułatwia im funkcjonowanie. I jeszcze prawda ogólna: dla uczniów najbardziej uprzywilejowanych edukacyjnie szkoła nie jest tym, co jakoś szczególnie zmienia ich szanse, oni w szkole jedynie potwierdzają swój przywilej.

Potwierdzają?

Jakość szkoły nie jest szczególnie istotna dla ich wyników. W Polsce, podobnie jak w wielu innych krajach, najlepszym prognostykiem sukcesu edukacyjnego dziecka jest kapitał kulturowy rodziców, a nie jego oceny albo poziom szkoły, do której chodzi. Są na to badania. Dam przykład: czynnikiem, który najsilniej korelował z wynikami egzaminu gimnazjalnego, była liczba książek w rodzinnym domu. Przywilej edukacyjny to kapitał ekonomiczny, którym zapłacisz za dobre korepetycje, i kapitał kulturowy, którego częścią są wysokie aspiracje edukacyjne, przywiązywanie dużej wartości do wiedzy i wykształcenia, operowanie abstrakcyjnym językiem i tak dalej. Dziecko, które ma to wszystko, niekoniecznie uczy się dobrze dzięki szkole, a bywa, że uczy się dobrze pomimo szkoły.

Dlaczego ty – z tymi swoimi poglądami społecznymi – pracujesz w szkole niepublicznej?

Odpowiedź wygodna brzmi tak: bo jestem nauczycielem filozofii i z moim wykształceniem nie mam czego szukać w szkole publicznej, a nawet jakbym uzbierał etat nauczyciela etyki, to musiałbym jeździć po całym mieście, dwie godziny tu, dwie tam. Odpowiedź dla mnie trudniejsza: bo zarabiam tyle, że pieniądze nie są przeszkodą do realizowania mojej pasji do uczenia.

Zarabiasz dużo więcej niż byś zarabiał w szkole publicznej?

Tak. Nie są to pewnie jak na Warszawę pieniądze oszołamiające, ale dobre i wystarczające.

Ile?

Siedem na rękę. Za dwie trzecie etatu przy tablicy, wychowawstwo i pół etatu na stanowisku administracyjnym.

Właściwie w jaki sposób rodzice z klasy średniej wybierają szkołę dla dziecka? Patrzą w ranking Perspektyw?

Nie tylko. Intensywnie chodzą na spotkania rekrutacyjne różnych szkół, gdzie zadają trudne pytania dyrektorom.

Jakie?

Mam notatki z ostatniego takiego spotkania. "Jak wpieracie uczniów w przygotowaniu do olimpiad?". "Jak dużo nauczycieli odchodzi i przychodzi do szkoły co roku?". "Jakie jest wasze podejście do prac domowych?". "Jak sobie radzicie z dwurocznikowością?". "Czy szkoła jest podstawowym miejscem pracy dla nauczycieli, czy są zatrudnieni w kilku miejscach?". Sam widzisz, że to strategicznie zorientowani ludzie, dla których ranking nie jest jedynym wyznacznikiem jakości szkoły.

Napisałeś kiedyś tekst, że trzeba zaorać rankingi szkół.

Bo robią w Polsce bardzo złą robotę. Licea konkurują między sobą o miejsce w rankingu, co im potem umożliwia przyjęcie najlepszych uczniów i uczennic. Uczniowie i uczennice konkurują o miejsca w najlepszych szkołach. To jest rynek. W sumie to bardzo dziwne, bo wszystkie szkoły należą przecież do tego samego systemu edukacji, który ma służyć wykształceniu tego samego społeczeństwa. A mimo to systemem rządzi logika rywalizacji o jak najlepszy "materiał" – dzieci z najlepszymi wynikami, najwyższym kapitałem kulturowym, największymi możliwościami płacenia za korepetycje.

Po co?

Optymalizacja procesu. W trakcie rekrutacji wybierasz sobie najlepszych, a po maturze oni wciąż są najlepsi i potwierdzając twoją pozycję w rankingu. Wartość dodana wypracowana przez szkołę może być minimalna. Może też być bardzo duża, ale tego się z rankingu Perspektyw nie dowiesz.

Ten ranking to genialny w swojej prostocie pomysł biznesowy polegający na tym, że porównujesz wyniki uzyskiwane przez szkoły na wyjściu. I tylko tyle. Interesuje cię wynik matury na poziomie podstawowym i rozszerzonym oraz liczba olimpiad. Optymalna strategia szkoły polega więc na tym, żeby zrobić jak najlepszy nabór, bo im lepszy nabór, tym mniej musisz zrobić z tymi dzieciakami, żeby wykręciły wysoki wynik na wyjściu.

Strategia jak w biznesie.

I niektóre szkoły są zarządzane jak firmy. Nie demonizowałbym nikogo w tym procesie, bo ranking Perspektyw wziął szkoły i dzieci za zakładników i teraz nas wszystkich szantażuje. Jeśli dyrektorka jakiejś szkoły z czołówki nagle powie, że od teraz jej nie interesuje pozycja rankingowa, to dla rynku jasny sygnał: "Aha, gadają, że im na rankingach nie zależy, bo wiedzą, że zaraz zaliczą spadek". Najbardziej nie rozumiem, co w kapitule rankingu Perspektyw robią akademicy, przedstawiciele Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych, co tam robi dyrektor departamentu z ministerstwa? Nawet odkładając na bok problemy natury etycznej, ten ranking od strony metodologicznej to jest po prostu dramat.

Jak by można inaczej?

Kiedyś robiono przymiarki do rankingu EWD – czyli edukacyjnej wartości dodanej – który sprawdza wyniki dzieci na początku szkoły i na końcu. Porównuje te dwa parametry. Teoretycznie to by pokazywało, jak bardzo szkoła poprawiła wyniki dzieci w procesie nauki, ale moim zdaniem to również nie jest dobre kryterium przy ocenie szkoły, bo nie wiadomo, jaką część wyników wypracowała szkoła, a jaką korepetytorzy wynajmowani przez rodziców. Żaden tego typu ranking nie potrafi też ocenić, jakim kosztem psychicznym i zdrowotnym szkoła wypracowuje tę "wartość dodaną". Niektóre szkoły potrafią utrzymywać dzieci na progu zarżnięcia, a potem młodzi ludzie trafiają na uniwersytety i dopiero tam rozpadają się na kawałki. Powinno się oceniać szkoły w sposób bardziej złożony: jaka jest edukacyjna wartość dodana, ale też w jaki sposób szkoła zapewnia opiekę psychologiczną, czy pracuje nad motywacją dzieci, czy uczy partycypacji i samorządności, czy nauczyciele ze sobą współpracują, czy dzieci mają dostęp do zasobów edukacyjnych. To byłoby trudne do zmierzenia, no i wiadomo, że każdy ranking można zhakować, zwłaszcza w kulturze nadzoru i rozliczalności, który panuje w polskiej edukacji. Kłopot z Perspektywami polega jednak na tym, że na wyniki tego rankingu powołują się wszyscy, mimo że jest on po prostu idiotyczny. Wiesz, że ja sam kończyłem rankingową szkołę?

Czyli jaką?

Renomowane warszawskie liceum publiczne, które wybrałem z rodzicami właśnie na podstawie rankingu Perspektyw. Cztery lata akademicko zmarnowane. Wyglądało to podręcznikowo: ponieważ mogli przebierać w kandydatach, zrobili ostrą selekcję, przyjęli najlepszych, a potem rozpoznali wśród nich olimpijczyków, z którymi na serio pracowali. Resztę mniej lub bardziej olewali, bo wiedzieli, że i tak mamy motywację do nauki i że będziemy mieli niezłe wyniki. Byłem w klasie o profilu matematyczno-informatycznym. Na informatyce przez trzy lata głównie grałem w gry komputerowe, na matematyce też nic nie robiłem, choć jeszcze w podstawówce to była moja pasja. Szkoła nie była zainteresowana tym, żeby dotrzeć do piętnastolatka, to piętnastolatek miał się dostosować do wykładowo-sprawdzianowego trybu szkoły. Uważany za wybitnego fizyk pracował z grupą kilku osób, które jeździły na międzynarodowe konkursy młodych fizyków, a nam przez cztery lata nie oddał żadnej klasówki. Przy tablicy byłem tylko raz, powiedziałem kompletne bzdury, postawił mi tróję. Dobrze wspominam tylko polski, historię i angielski. Zresztą z języków miałem korepetycje, a czytać lubiłem, zrywałem się w tym celu do Empiku. Tak działała szkoła, która wykręcała pierwsze miejsca w rankingach.

Bo fizyk ma się skupić na tresowaniu olimpijczyków, którzy się liczą do wyniku?

Nawet nie chodzi o tresowanie, on miał z nimi świetne relacje i na pewno wiele się od niego nauczyli. Ale szkoła nie jest po to, żeby pracować tylko z wybitnymi jednostkami! Wszyscy pozdawaliśmy dobrze maturę – to było wiadomo od początku – poszliśmy na studia, zrobiliśmy jakie takie kariery zawodowe. Szkoła nie musiała wiele robić, żeby nam w tym pomóc. Naprzeciwko drzwi pokoju nauczycielskiego wywieszano sukcesy olimpijskie uczniów i w każdym roczniku było po kilka osób, które robiły po kilka olimpiad. Co do reszty – ważne, żeby zdała maturę i zanadto nie zaniżyła poziomu. To naprawdę nie jest duże oczekiwanie w stosunku do dzieciaków, które udowodniły swój potencjał i swoją motywację na egzaminie wstępnym.

Gdybyś został ministrem edukacji, miał pełną swobodę i dużą większość w Sejmie, co byś zrobił?

Popatrzyłbym w kierunku Finlandii. Wiem, że brzmi to jak mądrość z forum internetowego, ale byłem tam kilka razy, odwiedzałem szkoły, rozmawiałem z nauczycielami i nauczycielkami. Wiem także, że systemu edukacji nie można tak po prostu skopiować, bo stoi za nim inna historia i inna kultura. Z drugiej strony, to nie jest przecież tak, że to jest inna galaktyka. Bycie nauczycielem w Finlandii wiąże się z dużym prestiżem. Na studia nauczycielskie dostaje się 10–15 procent kandydatów: najmocniejsi merytorycznie, ale także mający najlepszą motywację do wykonywania tego zawodu. Po studiach nie zarabia się kokosów, ale są z tego bardzo przyzwoite pieniądze. Nauczyciele są mocno uzwiązkowieni, mają trochę przywilejów zawodowych, ale przede wszystkim płaską strukturę zarządzania i dużą autonomię w pracy. Dlaczego ktoś miałby nad nimi stać, skoro zostali starannie wyselekcjonowani i odebrali eksperckie wykształcenie?

Wywiady Sroczyńskiego "Kobieta z rocznika 1986 dostanie najprawdopodobniej emeryturę minimalną"

Czyli co powinniśmy w Polsce robić?

Trzeba zacząć dobrze kształcić nauczycieli i dobrze im płacić. A kwitnącym szkołom niepublicznym państwo powinno zaproponować jakiś kontrakt. Dlaczego mają powstawać kolejne prywatne enklawy, współfinansowane z subwencji oświatowej, z których system publicznej edukacji nie ma żadnych korzyści? Być może warunkiem zgody na otwarcie nowych szkół niepublicznych powinno być to, że one będą na serio eksperymentować, testować nowe metody nauczania, a potem te metody ocenimy i najlepsze wykorzystamy w szkołach publicznych. Chcesz założyć szkołę społeczną? Okej, ale eksperymentuj z uczeniem kompetencji metapoznawczych, twórz interdyscyplinarne kursy, przygotuj program, który potem – być może – będą mogły wdrożyć publiczne szkoły. Chodzi o to, żeby wymóc na szkołach niepublicznych jakiś rodzaj współpracy z pozostałą częścią systemu edukacji. Chociaż niestety wiem, że dziś brzmi to jak ponury żart, bo w dobie ministra Czarnka należałoby życzyć wszystkim szkołom, żeby trzymał się od nich jak najdalej.

Totalnie zaniedbanym obszarem jest samorządność uczniowska, to jest obecnie fikcja, dzieciaki w większości szkół nie mają wpływu na nic istotnego. Udział w samorządzie szkolnym służy głównie do tego, żeby wpisać to sobie potem w CV, bo dobrze wygląda.

"Już w szkole byłem liderem".

Tak. Szkolna samorządność jest obecnie rodzajem mikropolityki, symulacją dorosłego życia politycznego, w którym uczniowie wybierają swoich liderów, którzy składają obietnice, robią kampanie, wywieszają plakaty, zostają "prezydentami szkoły". Bierzemy z demokracji to co najgorsze, rytuał wyborczy i rytuał składania obietnic. Tak jakby w demokracji chodziło o wybieranie liderów, którzy obiecują ci różne rzeczy.

No ale co byś z tym chciał zrobić?

Wiem, że zabrzmi to niepoważnie, ale zamiast wyborów można zrobić losowanie.

Losowanie?

Eksperymentujemy z tym u nas w szkole. Taką rewolucję samorządności szkolnej przeprowadzono w Boliwii, gdzie zaczął działać ruch Democracy in Practice. Samorządy uczniowskie są w całości losowane i ma to trzy główne efekty. Pierwszy, że dużo więcej dzieci chce brać udział w takim losowaniu, niż kandydować w wyborach, formułować obietnice, debatować z kontrkandydatami.

Dlaczego?

Bo trzeba mieć specyficzne cechy, żeby lubić rywalizację, na dodatek obarczoną ryzykiem porażki wizerunkowej. Poza tym inne cechy są potrzebne do tego, żeby kandydować na jakąś funkcję, a inne, żeby ją później dobrze wypełniać. Losowanie poszerza zakres tematów poruszanych na forum samorządu, bo wchodzą do niego ludzie o innym profilu osobowościowym i społecznym, którzy dotąd byli niewybieralni. Nie umieli i nie chcieli dobrze się sprzedać. No i kolejna rzecz: często wybieramy ludzi tylko dlatego, że potrafią nas uwieść, więc dajemy władzę kiepskim kandydatom.

Losowanie to twoim zdaniem przyszłość demokracji?

Kto wie? Na pewno jest to jej przeszłość. W umownej demokracji ateńskiej losowano wszystkie funkcje publiczne poza strategami. Wydaje mi się to głęboko mądre, bo w demokracji chodzi o szeroką partycypację, a nie o sam rytuał głosowania. Głosowanie powoduje, że wybieramy ludzi należących do pewnej wąskiej grupy i to nie jest demokratyczne.

Myślę, że w jakimś sensie losowanie to także przyszłość szkoły. W coraz liczniejszych systemach edukacji podejmuje się próbę desegregacji szkół, która jest po prostu szkodliwa społecznie, losując dzieci do placówek. W Polsce jest to w tej chwili trudne do wyobrażenia, bo idziemy w dokładnie przeciwnym kierunku: pogłębiamy różnice edukacyjne i rozdzielamy dzieci na coraz wcześniejszych etapach. Chcę wierzyć, że da się to jeszcze zatrzymać.

Zobacz wideo Czarnek: To, że mam tylko jedną żonę, ślub kościelny i tylko małżeńskie dzieci, nie znaczy, że jestem jaskiniowcem

***

Misza Tomaszewski (1986) jest nauczycielem filozofii i wychowawcą w 2 Społecznym Liceum Ogólnokształcącym w Warszawie. Redaktor Magazynu Kontakt.

Więcej o: