Ekspert: Jedna lista opozycji to fetysz i obiekt kultu religijnego. Ale ona może wręcz przynieść straty

Jacek Gądek
- Nie ma żadnej pewności, że jedna lista przyniesie korzyści opozycji, a może wręcz przynieść straty - mówi dr Maciej Onasz, z Zespołu Badań Wyborczych Uniwersytetu Łódzkiego.
Zobacz wideo Co Platforma Obywatelska może zrobić, aby zwiększyć dzietność w Polsce?

Jacek Gądek: - Jednym słowem: czym jest jedna lista opozycji?

Dr Maciej Onasz: - Dla części polityków i wyborców - jednym z możliwych rozwiązań. Niestety, dla innych stała się swego rodzaju fetyszem, przedmiotem pożądania albo obiektem niemalże kultu religijnego.

Serio?

Tak. Wystarczy słuchać polityków, zwłaszcza Platformy Obywatelskiej, ale obserwować także wykreowane przez nich zachowania części wyborców, tego najtwardszego elektoratu, bardzo głośnego np. w mediach społecznościowych.

A może ta jedna lista się zwyczajnie opłaci opozycji?

Odpowiedź jednym słowem niestety nie jest tu możliwa. Cały problem ze wspólnym startem opozycji liberalnej leży nie w tym, czy może to przynieść korzyści, ale w tym, że część klasy politycznej a priori założyła, że jest to środek na rozwiązanie wszystkich problemów. W ich rozumieniu, wspólna lista to magiczny artefakt dający więcej głosów, więcej mandatów, pewne i wyraźne zwycięstwo, a nawet możliwość przełamania weta prezydenckiego. Mało kto chce słuchać, co tak w istocie oznacza jedna lista.

Przychodzi do pana Donald Tusk i pyta: "dążyć do jednej listy czy nie?". Co pan odpowie?

Gdyby przyszli do mnie wszyscy liderzy opozycji, to bym powiedział: na dziś nie warto budować jednej listy.

Bo?

Nie ma żadnej pewności, że ona przyniesie korzyści opozycji, a może wręcz przynieść straty.

Szef PO mówi jednak, że to proste jak 2+2=4, gwarancja wygranej z PiS.

Bez najmniejszej wątpliwości jedna lista to dobre narzędzie dla Platformy Obywatelskiej, a szczególnie Donalda Tuska, który jest najmocniejszą postacią polskiej polityki po stronie opozycyjnej, by się jeszcze bardziej wzmocnić.

Tuskowi by pan więc odpowiedział: "całej opozycji to nie musi się opłacać, ale panu tak"?

Właśnie.

Nawet jeśli ta jedna lista nie powstanie?

Paradoksalnie tak - nawet wtedy. Samo drążenie tematu jednoczenia opozycji jest korzystne dla Tuska, choć dla reszty opozycji będzie to już bolesne.

Ten najbardziej antyPiSowski elektorat, który głównie popiera PO, jeszcze się utwardzi dzięki przekazowi Tuska o jednej liście. Narracja o jednej liście może przyciągnąć opiłki twardego, antyPiSowskiego elektoratu od innych formacji do Platformy. To jest też bat Tuska na inne partie. Platforma faktycznie może przejąć nieco elektoratu Polski 2050 albo Lewicy. Ale już resztę wyborców temat jednej listy może drażnić: "po co oni się zajmują samymi sobą, a nie naszymi problemami?".

Kto nie chce jednej listy, jest sojusznikiem PiS - to popularna teza w publicystyce. Prawda?

Ten zarzut jest oczywiście bez sensu. Ale, niestety, zarzucanie innym formacjom sprzyjania PiS-owi jest na porządku dziennym. Spójrzmy choćby na głosowanie nad ustawą o Sądzie Najwyższym: Polska 2050 twardo zagłosowała przeciw PiS-owi, a i tak mocno oberwała od Platformy, która to PiS-owi pomogła (bo się wstrzymała). Było też głosowanie nad Kodeksem wyborczym - tu PSL i Lewica nie chciały odrzucać projektu, wbrew Platformie, która projekt PiS od razu chciała wyrzucić do kosza.

Wniosek jest taki: albo wszystkie partie zachowują się tak, jak chce Donald Tusk i wtedy jest fajnie, bo te inne formacje są pochłaniane przez PO, tworzony jest obraz, że opozycja to w zasadzie Platforma. A jeśli inne partie robią coś inaczej niż PO, to są oskarżane o paktowanie z PiS-em.

Jaką wartość dodaną tak w rzeczywistości przynosi jedna lista?

Większość sondaży wskazuje, że pierwszym efektem wspólnej listy jest odpływ elektoratu od opozycji. To nie dziwi, bo przecież na przykład część wyborców Lewicy - zwłaszcza Partii Razem - nie cierpi Tuska, neoliberałów, a na widok prof. Leszka Balcerowicza dostają białej gorączki.

Są też kwestie światopoglądowe, które mocno różnią wyborców opozycji. Nie wszyscy są za prawami osób LGBT+ czy prawem do przerywania ciąży do 12. tygodnia jej trwania. Jedna lista daje prosty przepis na prowadzenie kampanii przez PiS. Antagonizowanie wyborców opozycji będzie wtedy, po prostu, łatwiejsze.

Jaki wielki jest to odpływ?

W rekordowym sondażu co siódmy wyborca partii opozycyjnej nie chce głosować na jedną listę całej opozycji. To jest koszt, którego trzeba mieć świadomość, gdy się mówi o jednej liście. Mówiąc przez analogię: jeśli do koncertu rockowego dodamy trochę popu, to nie stracimy widzów, ale jak dorzucimy trochę disco polo, to część miłośników rocka nie zechce iść już na taki koncert. A miłośników disco polo i tak nie uda się przyciągnąć, bo oni rocka nie zniosą.

Pierwszy efekt: odpływ części elektoratu opozycji. A kolejne?

Drugi jest pozytywny i wynika z mechaniki systemu wyborczego, w tym metody d'Hondta przydzielania mandatów. Metoda d'Hondta jest wręcz fetyszyzowana w dyskusji publicznej i często przypisuje się jej cechy, które nie są prawdziwe. W dodatku, bardzo często jej działanie jest mylone z działaniem progu ustawowego. Ale prawdą jest, że premiuje silniejszych, którzy mogą zyskać dodatkowe mandaty.

Sumując pierwszy i drugi efekt jednej listy, jaki może dać efekt w postaci liczby mandatów?

Bardzo trudno odpowiedzieć, bo sondaże dają różne wyniki. W większości przypadków sondaży zysk jest bardzo niewielki bądź go nie ma w ogóle. To obala narrację PO, że jedna lista to gwarancja wygranej czy wręcz większość zdolna przełamać weto prezydenta. Jedna lista może stanowić nawet ryzyko, że opozycja będzie zdobędzie mniej mandatów.

Aż tak?

Tak. Jest to w największej mierze konsekwencja odpływu części wyborców. Ale też innych elementów. Mandaty są dzielone w 41 okręgach wyborczych. Te okręgi mają bardzo różną siłę głosu wyborców - chodzi o to, że jeden mandat przypada na różną liczbę oddanych głosów. Najlepszy rozkład wyborców ma PSL - relatywnie najwięcej wyborców ma w okręgach, w których siła głosu wyborcy jest największa. To ma znaczenie, bo na przykład głos oddany w Elblągu ma ponad dwukrotnie większą wagę, niż głos oddany w Warszawie.

Z czego to wynika?

Jest to efekt kilku czynników: po pierwsze, w poszczególnych okręgach liczba uprawnionych w przeliczeniu na jeden mandat jest zróżnicowana - wynika to ze zmian demograficznych, za którymi nie nadąża dostosowanie systemu wyborczego. W okręgu elbląskim jest, dodatkowo, względnie niska frekwencja. W wielkich miastach - przeciwnie. Tam frekwencja jest względnie wysoka, a liczba mandatów zaniżona. W przypadku Warszawy wpływ mają również głosy zagranicy - nie wpływają one na liczbę mandatów w tym okręgu, choć w ostatnich wyborach do Sejmu tych głosów było ponad 300 tys.

Wracając: PSL ma najlepszy rozkład wyborców, a na drugim miejscu jest PiS. Z kolei najgorszy rozkład - najwięcej wyborców w wielkich miastach, gdzie siła głosu jest mniejsza - ma Platforma Obywatelska. Jeżeli zatem będziemy mieli cały blok opozycyjny wokół PO, to kogo to może najbardziej zniechęcić? Tych, którzy są wobec Platformy krytyczni - na przykład wyborców konserwatywnych. Już to widzieliśmy: w wyborach do Parlamentu Europejskiego duża część elektoratu PSL uciekła, nie chcąc oddać głosu na Koalicję Europejską. W wyborach do Sejmu utrata przez jedną listę dwóch punktów proc. elektoratu PSL będzie porównywalna z aż 3-4 punktami elektoratu PO. Niby takie same punkty procentowe PO i PSL, a mają zupełnie różną wagę i znaczenie dla ostatecznego wyniku w postaci liczby mandatów.

Inne efekty jednej listy?

Trzeci ważny efekt to wzrost poparcia dla Konfederacji. Bo skoro niektórzy wyborcy uciekną od opozycji, nie chcąc głosować na jedną listę, to kogo poprą? Kogo poprze konserwatywny elektorat, który nie zgadza się na progresywne postulaty Lewicy i części KO? Część z nich wybierze trzecią opcję: Konfederację.

Twarzą Konfederacji jest w sumie mało konfederacki Krzysztof Bosak - zjadliwy nawet dla masowego wyborcy.

Mam własną - bardzo krytyczną - ocenę polityki Konfederacji, ale nie można zaprzeczyć, że Krzysztof Bosak wykonał ogromną pracę, jeżeli chodzi o swój wizerunek, miękkie umiejętności, zdolności jasnego i atrakcyjnego wypowiadania się. Jest przepaść między nim jako wszechpolakiem, a nim choćby jako kandydatem na prezydenta w 2020 r. Postęp jest ogromny. Drugim liderem Konfederacji jest Sławomir Mentzen, który potrafi się dobrze sprzedać. Cała Konfederacja prezentuje hasła - jak stwierdził prof. Jarosław Flis - skrojone pod 16-latka, a elektoratu myślącego w taki sposób nie brakuje.

Jaka jest skala tego potencjalnego zysku Konfederacji?

Na podstawie wszystkich kolejnych sondaży przeprowadzam symulacje mające pokazać, jak (oczywiście w przybliżeniu) dane wyniki głosowania przełożyłyby się na wyniki mandatowe. W skrajnym przypadku, start opozycji liberalnej na wspólnej liście spowodował wzrost liczby mandatów dla Konfederacji z 9 do aż 45. Część tych dodatkowych mandatów (22) Konfederacja by uzyskała kosztem PiS. A co jest bardziej niebezpieczne dla demokracji: więcej mandatów dla PiS, czy więcej dla Konfederacji?

Póki co z sondaży jednak wynika, że opozycja zdobywa większość mandatów w Sejmie i może przejąć władzę. Prawda?

Na dzisiaj najbardziej prawdopodobnym wynikiem, niezależnie czy opozycja pójdzie jedną listą, w blokach czy pięcioma listami, jest zdobycie przez nią większości w Sejmie. O przełamywaniu weta prezydenta nie ma co jednak marzyć.

Najsensowniejsze dla opozycji są spójne programowo bloki, dzięki czemu można ograniczyć straty wyborców na skrzydłach, a jednocześnie udaje się wykorzystać dużą część efektu mechanicznego systemu wyborczego premiującego większe partie. Nawet ci wyborcy, którym koalicja nie będzie się podobała, mogą nadal wybrać inną listę po stronie opozycyjnej. Nie są skazani na PiS lub na skrajną prawicę.

Bloki, ale jakie?

Pierwszy: PSL i Polski 2050 Szymona Hołowni, bo w tym przypadku odpływ wyborców jest ograniczony, a unika się ryzyka spadku PSL pod próg wyborczy. Warto rozważać też blok PO-Lewica, choć tu badania nie są jednoznaczne i warto by to głębiej przeanalizować. Osobny start PO i Lewicy też nie jest złym rozwiązaniem, ale pod warunkiem, że nie będzie kanibalizmu po stronie opozycji. Dziś jednak widać, że opozycja atakuje siebie wzajemnie starając się powyrywać sobie wyborców.

A jak może w rzeczywistości wyglądać rozkład głosów tych wyborców, którzy mówią, że chcą, ale nie wiedzą na kogo zagłosować? To wciąż duża grupa ludzi.

Nie ma badań, które by pozwalały to jednoznacznie rozsądzić i przewidzieć, jak ci wyborcy zachowają się w dniu głosowania. Na potrzeby analiz najczęściej dzieli się ich proporcjonalnie na wszystkie startujące komitety albo zupełnie odrzuca. Dużo jednak wskazuje na to, że istotna część niezdecydowanych to wyborcy zawiedzeni PiS-em, bo w ich ocenie PiS za bardzo nabroiło. Oni jeszcze nie są skłonni głosować na opozycję, a przy jednej liście łatwiej PiS-owi będzie ich z powrotem przyciągnąć.

Bo?

Wyborcy zawiedzeni rządami prawicy w żadnym razie nie są skłonni akceptować bardzo progresywnych postulatów obyczajowych i kulturowych. Tymczasem jedną listę, na której będzie też Lewica, łatwo będzie ochrzcić jako "lewactwo" chcące zniszczyć tradycyjną rodzinę.

Więcej o: