23,85 mld euro unijnych grantów oraz 12,11 mld preferencyjnie oprocentowanych pożyczek. Łącznie niemal równo 36 mld euro, a więc 167 mld zł (kurs NBP z 26 kwietnia). Przy czym wartość środków z tzw. Europejskiego Funduszu Odbudowy może wzrosnąć nawet do 58,1 mld euro, jeśli Polska wyrazi taką potrzebę i złoży odpowiednie wnioski.
Rzecz w tym, że wielkich pieniędzy z zaciągniętej na światowych rynkach - coś takiego stało się po raz pierwszy w historii UE - przez Brukselę pożyczki w Polsce nie ma. Nie ma, chociaż powinny być już od wielu miesięcy. Obecnie spośród wszystkich państw UE, które starały się o finansowe wsparcie, jedynie Polska i Węgry nie otrzymały nawet jednego euro. Problemem Węgier jest zinstytucjonalizowana korupcja i defraudowanie unijnych funduszy. Problemem Polski - poważne naruszenia praworządności, których mimo wyroku Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) i kar finansowych nałożonych na nasze państwo polski rząd nie usunął.
W przypadku Polski Unia nie ma więc gwarancji, że miliardy euro z KPO będą wydawane zgodnie z prawem i że będzie nad tym czuwać niezależny wymiar sprawiedliwości, który w razie konieczności przywoła rządzących do porządku. Skoro Komisja Europejska takiej pewności nie ma, wstrzymała akceptację dla polskiego KPO. Zresztą nawet nie sama akceptacja jest tu kluczowa, bo polski plan mógłby uzyskać zielone światło z Brukseli, a wypłata środków i tak mogłaby być uzależniona od konkretnych działań strony polskiej, mających naprawić naruszenia praworządności.
Mimo tego, politycy rządu Zjednoczonej Prawicy jak magiczne zaklęcie powtarzają, że negocjacje z Komisją Europejską idą bardzo sprawnie, sporne kwestie zostały przedyskutowane i wyjaśnione, a porozumienie i odblokowanie należnych Polsce funduszy jest tuż za rogiem.
Czy rzeczywiście jest? Nie do końca. Polski rząd swój (urzędowy?) optymizm opiera na złożonym w Sejmie prezydenckim projekcie reformy Sądu Najwyższego. Dokument zakłada przede wszystkim likwidację nieuznawanej przez TSUE Izby Dyscyplinarnej SN. Rzecz w tym, że na tym fundamentalne zmiany w Sądzie Najwyższym się kończą. A dla TSUE, a więc również Komisji Europejskiej, to stanowczo zbyt mało.
Więcej o negocjacjach polskiego rządu z Komisją Europejską ws. miliardów euro z KPO przeczytaj na stronie głównej Gazeta.pl
Za mało, ponieważ punktem wyjścia do rozmów ze stroną polską jest wyrok TSUE z lipca 2021 roku, w którym precyzyjnie określono, czego Bruksela oczekuje od Polski w kwestii Sądu Najwyższego. Likwidacja powołanej z naruszeniem prawa Izby Dyscyplinarnej to tylko jedna ze składowych. Pozostałe to usunięcie zasiadających w Izbie sędziów z Sądu Najwyższego, przywrócenie do orzekania zawieszonych przez Izbę sędziów oraz cofnięcie wydanych przez Izbę decyzji.
Prezydencka propozycja powyższych trzech warunków nie spełnia, ale i tak jest w oczach Komisji Europejskiej najbardziej rokującym z trzech projektów reformy Sądu Najwyższego, które znajdują się w polskim Sejmie. Dwa pozostałe - autorstwa Solidarnej Polski oraz Prawa i Sprawiedliwości - de facto petryfikują już istniejący problem z polskim wymiarem sprawiedliwości, a tym samym spór Polski z KE. Z kolei Pałac Prezydencki jest otwarty na poprawki do swojej inicjatywy, bo ma świadomość, że tylko w ten sposób jest w stanie uzyskać konieczne poparcie.
Tutaj fabuła mocno się jednak komplikuje. Prezydent Andrzej Duda bardzo chciałby wystąpić w roli męża opatrznościowego i odzyskać dla Polski i Polaków miliardy euro z unijnej kasy. Nowogrodzka nie ma z tym problemu, bo sama bardzo potrzebuje tych pieniędzy w dobie szalejącej inflacji, kolejnych rządowych programów pomocowych i coraz szybciej zbliżających się wyborów parlamentarnych.
Rzecz w tym, że PiS chciałoby odzyskać pieniądze z KPO możliwie najniższym kosztem. Nie po to przez siedem lat partia rządząca przekształcała polskie sądownictwo wedle swojego uznania, żeby teraz oddać to wszystko KE na srebrnej tacy. Taki "kompromis" mogłaby gwarantować pierwotna wersja prezydenckiego projektu, która co prawda zakłada likwidację Izby Dyscyplinarnej SN, ale w jej miejsce postuluje powołanie nowego ciała - Izby Odpowiedzialności Zawodowej. Nowego jednak tylko z nazwy, bo zasiadać w Izbie mogliby również byli sędziowie zlikwidowanej Izby Dyscyplinarnej.
Tak dochodzimy do kolejnego zwrotu akcji. Pierwotny projekt prezydencki popiera PiS, ale ostro krytykuje go Solidarna Polska (ma w końcu zniszczyć istotną część sygnowanej nazwiskiem Zbigniewa Ziobry "reformy" sądownictwa). Do przeforsowania go w Sejmie konieczne byłyby więc głosy opozycji. Jednak żeby je uzyskać, konieczne jest wprowadzenie do projektu istotnych poprawek, realizujących pozostałe warunki TSUE (a przynajmniej część z nich) i realnie uzdrawiających sytuację w Sądzie Najwyższym. Na to nie zamierza zgodzić się PiS.
W ten sposób mamy impas. PiS stoi przed arcytrudnym wyborem - poświęcić będącą oczkiem w głowie Jarosława Kaczyńskiego "reformę" sądownictwa czy odpuścić blisko 170 mld zł z unijnej kasy, których polski budżet potrzebuje bardziej z każdym dniem. Sondaże pokazują - opisywaliśmy to w lutym na łamach Gazeta.pl - że przepuszczenie miliardów euro z KPO nie spodobałoby się wyborcom. Działania rządu w tej sprawie już na początku roku krytycznie oceniało 56 proc. Polaków.
Napięcia na froncie europejskim już tradycyjnie przekładają się również na coraz gęstszą atmosferę w obozie władzy. Z nową siłą odżył bowiem konflikt Solidarnej Polski z prezydentem Dudą. Partia ministra Ziobry chowa do prezydenta urazę od lipca 2017 roku i jego podwójnego weta do ustaw sądowych. Z kolei prezydent nie chce pozwolić ziobrystom na pozbawienie go wpływu na wymiar sprawiedliwości.
Dla Solidarnej Polski prezydencki projekt jest nie do poparcia. Domagają się zmian - m.in. usunięcia przepisu o "teście bezstronności sędziego" czy dodania punktu o twardym zakazie kwestionowania statusu sędziego. Na to z kolei nie chce zgodzić się głowa państwa i grozi wetem do własnego projektu, jeśli ten zostanie zmieniony w kierunku, na który on nie wyraża zgody.
Atmosferę dodatkowo zagęszcza fakt, że Bruksela patrzy na prezydencki projekt przychylnym okiem i przy pewnych korektach mogłaby uznać go za gest dobrej woli ze strony polskiego rządu, a co za tym idzie "odmrozić" polski KPO. Dla ziobrystów byłby to podwójny policzek. Po pierwsze, prezydent wyszedłby na bohatera, który odzyskał dla Polski niemal 170 mld zł. Po drugie, "reforma" sądownictwa autorstwa ministra Ziobry otrzymałaby bolesny cios. W tym świetle nie może dziwić, że ziobryści grożą wyjściem z rządu, jeśli sprawy nie ułożą się po ich myśli.
Tym samym jak bumerang powrócił w debacie publicznej temat wcześniejszych wyborów parlamentarnych. Nowogrodzka ma już bowiem dosyć samowolki Solidarnej Polski na froncie europejskim i okopywania się na swoim stanowisku w kwestii wymiaru sprawiedliwości. Sytuacja zarówno wewnątrz kraju, jak i (zwłaszcza) poza jego granicami jest na tyle trudna i skomplikowana, że kolejne konflikty w obozie władzy nie są prezesowi PiS-u do niczego potrzebne.
Chcemy utrzymać jedność Zjednoczonej Prawicy, chcemy przekonać naszych koalicjantów, żeby współpracowali z rządem i naszą klubową większością. Jak się to nie uda, to oczywiście będziemy się rozchodzić
- ocenił 6 kwietnia wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki. I dodał:
To jest bardzo zły moment na to, żeby przeprowadzać wybory. Toczy się wojna. Trzeba by starać się ten termin odwlec jak najdalej
Podobnych głosów jest zresztą więcej.
Jeszcze kilka tygodni temu dawałem 10 proc. szans na realizację takiej opcji, dzisiaj to już 50 proc.
- przyznał kilka tygodni temu w rozmowie z "Dziennikiem Gazetą Prawną" jeden z prominentnych polityków PiS-u.
Oliwy do ognia dolewa fakt, że polskiemu rządowi dramatycznie ucieka czas. 70 proc. środków przysługujących Polsce w ramach KPO trzeba zakontraktować do wydania jeszcze w 2022 roku. Tymczasem mamy koniec kwietnia, a miliardów z unijnej kasy nie widać. Turbulencje pomiędzy ziobrystami, prezydentem i Nowogrodzką tylko potęgują wrażenie chaosu i utrudniają skuteczne negocjacje z Komisją Europejską.
Nic dziwnego, że rząd bardzo poważnie obawia się, że nawet w przypadku odblokowania KPO i udostępnienia Polsce należnych jej środków, nie będzie kiedy ich wydać. Oznaczałoby to, że Polsce przepadnie blisko 170 mld zł, które... i tak będzie musiała spłacać razem z innymi krajami UE. Dlatego w rządzie trwają ożywione konsultacje z prawnikami i przeprowadzane są kolejne analizy, czy w tym momencie Polska może wycofać się z tzw. Europejskiego Funduszu Odbudowy.
Tak, oczywiście, takie "plany ewentualnościowe", mówiąc językiem brukselskim, istnieją od wielu miesięcy
- otwarcie przyznał 20 kwietnia w "Porannej Rozmowie" Gazeta.pl europoseł PiS-u Adam Bielan. Prezes Partii Republikańskiej dodał, że ze względu na pionierski charakter całego projektu również Komisji Europejskiej zależy na jego powodzeniu, więc przeciąganie w nieskończoność konfliktu z Polską nie leży w jej interesie.
My potrzebujemy tych środków, to jest jasne, natomiast Komisja Europejska też potrzebuje sukcesu tego funduszu w całej Unii Europejskiej
- podkreślił polityk.
Mimo licznych deklaracji polityków z rządu, trudno dzisiaj z dużą pewnością ocenić, czy bliżej jest do odblokowania wspomnianych 36 mld euro, czy do wdrożenia jednego z "planów ewentualnościowych". Polityczny koszt drugiego z tych rozwiązań mógłby się jednak okazać dla Zjednoczonej Prawicy bardzo niemiłym zaskoczeniem. A przede wszystkim, ryzykiem, którego na niecały rok przed wyborami nie warto podejmować.