Co najmniej do 8 marca poczekamy na wyrok Trybunału Sprawiedliwości Julii Przyłębskiej w sprawie konstytucyjności przepisów, na bazie których TSUE nakłada na Polskę kary finansowe. Wniosek w tej sprawie złożył do TK minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Sam wyrok Trybunału miał być, z jednej strony, odpowiedzią na niedawną klęskę Polski i Węgier przed TSUE, a z drugiej - uderzeniem wyprzedzającym ws. ostatecznego wyroku TSUE ws. Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, który zapadnie jeszcze w pierwszym kwartale tego roku.
Warty odnotowania jest również powód - przynajmniej ten oficjalny - dla którego do wydania wyroku nie doszło. O przełożenie rozprawy zawnioskowało MSZ, które (rzekomo) nie zdążyło przygotować swojego stanowiska w sprawie. Podobny problem dotyczył również prezydenta, który jest jednym z uczestników postępowania. Zarówno na MSZ, jak i na prezydenta TK nałożył obowiązek przygotowania stanowiska w terminie siedmiu dni.
To o tyle ciekawe, że w ostatnich dwóch, trzech tygodniach polski rząd i prezydent Andrzej Duda przypuścili ofensywę dyplomatyczną, której (deklarowanym) celem jest odblokowanie dla Polski jej części środków z tzw. Europejskiego Funduszu Odbudowy. To 58,1 mld euro, czyli po kursie euro w NBP z 23 lutego ponad 262,5 mld zł. Zarówno prezydent, jak i Zjednoczona Prawica przygotowały swoje projekty likwidacji Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego.
Więcej o polsko-unijnym sporze o praworządność przeczytaj na stronie głównej Gazeta.pl
Prezydent Duda zapewnił, że jego inicjatywa spotkała się aprobatą i uznaniem Komisji Europejskiej. Projekt znacznie gorzej został przyjęty w koalicji rządzącej, bowiem suchej nitki nie zostawili na nim politycy Solidarnej Polski. To zresztą nie może dziwić, bowiem walka tych dwóch ośrodków o wpływ na wymiar sprawiedliwości toczy się co najmniej od pamiętnego podwójnego prezydenckiego weta z lata 2017 roku.
Patrząc chłodnym okiem, prezydenckiemu projektowi daleko do ideału. Co prawda oznaczałby rozwiązanie Izby Dyscyplinarnej SN, ale ta zostałaby zastąpiona Izbą Odpowiedzialności Zawodowej. Sędziowie zasiadający w Izbie Dyscyplinarnej dalej orzekaliby natomiast w Sądzie Najwyższym, wyroki wydane przez Izbę Dyscyplinarną nie zostałyby uchylone, a zawieszeni w obowiązkach sędziowie przywróceni do pracy. Tu pojawiają się punkty sporne z tym, czego od polskiego rządu oczekuje Komisja Europejska. Bo właśnie tych trzech rzeczy (wydalenie sędziów Izby Dyscyplinarnej z Sądu Najwyższego, unieważnienia jej wyroków i przywrócenia do pracy zawieszonych sędziów) domaga się TSUE w wyroku z 15 lipca 2021 ubiegłego roku.
Opozycja wskazuje natomiast na to, że prezydencki projekt kompletnie nie odnosi się do jednego z głównych problemów wymiaru sprawiedliwości za rządów Zjednoczonej Prawicy, a więc upolitycznionej Krajowej Rady Sądownictwa (nie bez powodu zwanej neoKRS). Bez wprowadzenia dużej liczby poprawek, kluby opozycyjne wykluczyło możliwość poparcia prezydenckiego projektu. W Zjednoczonej Prawicy również nie znajdzie on większości, bowiem ziobryści już zadeklarowali, że nie podniosą za nim rąk.
W inicjatywie prezydenta Zjednoczona Prawica upatruje jednak szansy na ocieplenie relacji z KE i pokazanie Brukseli, że w sprawie wymiaru sprawiedliwości coś jednak robi. Z naciskiem na "coś", bo nadal - jak zaznaczyłem powyżej - nie są to takie ruchy, jakich domaga się Bruksela.
Znamienne są tutaj zresztą słowa Vera Jourovej, wiceszefowej KE odpowiedzialnej za wartości i przejrzystość, z 22 lutego.
Obawy dotyczące legalności i niezależności Trybunału Konstytucyjnego i jego interpretacji polskiej konstytucji pozostają. Procedura naruszeniowa przeciwko Polsce trwa. Pozostaniemy wyczuleni na to, żeby upewnić się, że prymat prawa unijnego jest w pełni przestrzegany przez wszystkich
- oceniła postępy w polsko-unijnych rozmowach czeska komisarz. I dodała:
Jeśli chodzi o Izbę Dyscyplinarną SN, wyrok TSUE musi zostać podtrzymany. Ostatnie kroki Polski, żeby odpowiedzieć na problem i zreformować system dyscyplinarny są pozytywnym krokiem. Bacznie się temu przyglądamy
Taryfy ulgowej zatem nie będzie. I być nie może. W tej kadencji PE unijni liderzy są niezwykle pryncypialni w kwestii praworządności. Widząc jak daleko zabrnęły sprawy z Polską i Węgrami, nie mogą sobie pozwolić na dalsze przymykanie oczu. Stawką w tej rozgrywce jest bowiem stabilność i przyszłość całej UE.
Polski rząd liczy natomiast, że w Brukseli zwyciężą typowe dla unijnych technokratów dążenie do osiągnięcia kompromisu i niechęć do eskalowania konfliktów. Stąd odwlekanie wydania wyroku TK ws. konstytucyjności przepisów, na bazie których Polska otrzymuje kolejne kary finansowe. Nowogrodzka liczy, że uchwalenie w jakiejkolwiek formie projektu prezydenckiego albo tego złożonego przez Solidarną Polską wystarczy Komisji Europejskiej, żeby zamknąć toczący się od wielu miesięcy prawny spór z Warszawą.
Mamy więc typową grę na przeczekanie. Nie eskalujemy konfliktu z Brukselą i staramy się przeforsować w Sejmie jakikolwiek projekt likwidujący Izbę Dyscyplinarną SN, licząc, że KE "kupi" takie załatwienie sprawy i odblokuje miliardy euro z polskiego Krajowego Planu Odbudowy.
Problem, patrząc od strony polskiego rządu, jest jednak trojakiej natury. Po pierwsze, Zjednoczona Prawica kompletnie nie rozumie, jak mocno w sferze unijnych priorytetów poszła w górę w ostatnich latach kwestiach praworządności. Nowogrodzka wciąż uważa to za kaprys unijnych technokratów i zmowę przeciwko Polsce, jakby na dobre uwierzyła w opowiadane na użytek krajowej polityki bajeczki.
Po drugie, nie ma żadnej gwarancji, że któryś z dwóch złożonych w Sejmie projektów zmian w Sądzie Najwyższym uda się przeforsować. Ziobryści nie poprawą prezydenckiej ustawy, bo godzi w ich interesy. Natomiast opozycja nie zagłosuje za nią, jeśli projekt nie zostanie gruntownie zmieniony (a jeśli zostanie, na pewno nie zagłosuje za nim PiS). Z kolei ustawa ziobrystów nie może być pewna poparcia w PiS-ie i z pewnością nie ma szans na glosy opozycji.
Wreszcie trzeci problem, a więc układ sił przy stole negocjacyjnym. Polski rząd wciąż myśli, że pozorując prawdziwe reformy i grając na czas uda mu się przechytrzyć Komisję Europejską. Zupełnie zapomina jednak o tym, że KE nie ma żadnego interesu ani przymusu do tego, żeby odblokować Polsce pieniądze z KPO dla zasady i świętego spokoju. Przez grę na czas obozu "dobrej zmiany" jesienią ubiegłego roku, Polska już straciła prawo do wypłacanej awansem i wynoszącej 4,7 mld euro zaliczki. To ponad 21 mld zł, które mogliśmy dostać wyłącznie do końca 2021 roku, a których nie otrzymaliśmy, bo rząd uznał, że ogra Brukselę ws. reformy wymiaru sprawiedliwości. Wtedy też przekładano z tygodnia na tydzień i z miesiąca na miesiąc wydanie wyroku TK ws. nadrzędności prawa krajowego nad prawem unijnym. Nie przyniosło to żadnego efektu, a gdy TK wyrok w końcu wydał, tylko pogorszyło to i tak już napięte relacje z Brukselą.
Problem robi się o tyle poważny dla Zjednoczonej Prawicy, że do społeczeństwa zaczyna docierać świadomość wymiernych kosztów politycznych wojenek obozu rządzącego. I to w czasie kryzysu ekonomicznego oraz galopującej inflacji. Swój żelazny elektorat obóz "dobrej zmiany" być może zdoła jeszcze przekonać, że winny jest Donald Tusk albo Komisja Europejska, ale to zdecydowanie za mała grupa wyborców, żeby myśleć o trzeciej kadencji.
Ocena sytuacji w społeczeństwie jest natomiast dość jednoznaczna. Na początku stycznia OKO.press opublikowało wyniki zamówionego przez siebie badania IPSOS-u, w którym zapytano Polaków o to, kto jest odpowiedzialny za brak miliardów euro z unijnej kasy. 56 proc. respondentów winą obarcza rząd Mateusza Morawieckiego. To wielokrotnie więcej niż Komisję Europejską (18 proc.) czy opozycję (17 proc.).
Pocieszeniem dla Nowogrodzkiej może być to, że elektorat obozu władzy winy upatruje zwłaszcza po stronie opozycji (49 proc.) i KE (40 proc.). Jest to jednak pocieszenie pozorne. Dlaczego? Powód jest prosty: sondażowe wyniki Zjednoczonej Prawicy od dłuższego czasu pokazują, że gdyby wybory odbyły się teraz, to obóz "dobrej zmiany" pożegnałby się z władzą. Konieczne dla niego jest zmobilizowanie nowych grup elektoratu, pozyskanie nowych głosów. Cytowany sondaż pokazuje jeden z kluczowych powodów, dla których nie będzie to zadanie łatwe.
Polski rząd może więc, oczywiście, dalej grać na przeczekanie Brukseli, ale czarno na białym widać, jakie przynosi o efekty. Z każdym kolejnym miesiącem to Zjednoczona Prawica będzie mocniej przyparta do muru. Nie jest tajemnicą, że chociaż jej elektorat bywa mocno antyunijny w swojej retoryce, to jednak doskonale potrafi liczyć unijne euro regularnie wpadające do kieszeni. Zwłaszcza wyborcy z prowincji, na których Zjednoczona Prawica polega najbardziej. Dla Nowogrodzkiej wyjście jest tylko jedno: musi zdobyć pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy. Nawet jeśli cena tego na krajowym podwórku będzie wysoka. A z każdym miesiącem będzie z pewnością coraz wyższa.