W czwartek w Sejmie dziennikarze pytali o przyszłość Łukasza Mejzy i jego ewentualną dymisję. Kamil Bortniczuk, szef resortu, w którym Mejza jest wiceministrem uznał, że nadal czeka na szczegółowe wyjaśnienia w tej sprawie.
Jeszcze kilka dni temu polityk zapewniał, że uznaje tłumaczenia ministra Mejzy za wiarygodne.
Więcej najnowszych informacji z polityki przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl
- Doniesienia medialne oceniam w kategoriach bardzo wyraźnego ataku skierowanego na tego konkretnie polityka. Poprosiłem wiceministra Mejzę o wyjaśnienie i w mojej ocenie te wyjaśnienia są wiarygodne. Nie możemy mówić w żadnym wypadku o złamaniu prawa. Możemy mówić o odpowiedzialności moralnej, że być może część tych chorych ludzi uzyskało nieuzasadnioną nadzieję na wyleczenie - mówił w poniedziałek Bortniczuk. - Z tego co wiem, to pan minister Mejza jest świadomy tego, że popełnił błąd, podkreśla, że działał w dobrej wierze. Prowadził działalność w okresie, kiedy sam był przekonany przez jednego z kolegów, który został dzięki tej metodzie wyleczony z jakiejś trudnej, rzadkiej choroby - dodał.
W czwartek odniósł się do swojej wypowiedzi sprzed kilku dni. - Ja nie rozgrzeszałem posła Mejzy. Mówiłem tylko, że wyjaśnienia, które złożył na tym etapie brzmiały wiarygodnie. Teraz czekam na ich weryfikację - podkreślał.
Do sprawy minisitra Mejzy odniósł się też w czwartek na konferencji prasowej Donald Tusk, lider PO. - Nie ma chyba nic bardziej obrzydliwego niż ta sytuacja. Wiecie, dlaczego wiceminister Mejza pozostaje wiceministrem? Bo ta sytuacja, chociaż brzydzi przygniatającą większość Polaków, nie brzydzi Jarosława Kaczyńskiego - stwierdził.
W jego ocenie prezes PiS "takie ma podejście do ludzi i takie podejście do standardów".
Portal Wp.pl informował w ubiegłym tygodniu, że wiceminister sportu Łukasz Mejza jeszcze przed objęciem poselskiego mandatu, był prezesem i właścicielem spółki, która miała oferować chorym organizację za granicą terapii komórkami macierzystymi. Eksperci wskazują, że nie ma dowodów na skuteczność takiego leczenia. Kwota usługi, która była przedstawiana potencjalnym klientom przez spółkę, wynosiła 80 tys. dolarów. W poniedziałek portal opublikował tekst, będący kolejną odsłoną dziennikarskiego śledztwa. Wp.pl opisał relacje rodziców, którzy mieli być namawiani na skorzystanie z oferty przez współpracowników Łukasza Mejzy.
- Zadrżało mi serce, gdy Franciszek Przybyła [obecnie asystent wiceministra Łukasza Mejzy - red.] powiedział, że mają leczenie dla Michałka. Podał się za przedstawiciela firmy Vinci NeoClinic i stwierdził w rozmowie przez telefon, że jego firma ma świetne rezultaty - mówiła w rozmowie z Wp.pl Dagmara Mędrek, mama 15-letniego Michała cierpiącego na adrenoleukodystrofię, chorobę niszczącą komórki w mózgu.
- Od światowych sław medycyny słyszałam, że tej choroby w zaawansowanym stadium nie ma jak leczyć. A tu dzwoni ktoś i mówi, że mają innowacyjną metodę. Dopiero po chwili ochłonęłam i zapytałam o konkretne wyniki badań. Pan Przybyła nigdy ich nie przedstawił - dodała kobieta.
Nie zdecydowała się na skorzystanie z oferty. - Kłamali od początku. Nigdy nie było żadnego dziecka wyleczonego z adrenoleukodystrofii ich metodą - zaznaczyła matka 15-latka.
W przesłanym portalowi Gazeta.pl w ubiegłym tygodniu oświadczeniu Łukasz Mejza przekazał m.in., że "ani on, ani spółka Vinci NeoClinic sp. z o.o. nie wystawili, ani jednej faktury i nie zarobili złotówki na działalności opisanej w artykule [mowa o pierwszym tekście dotyczącym Vinci NeoClinic - red.]".
"Spółka nigdy nie zamierzała prowadzić i nie prowadziła działalności medycznej. Przedmiotem jej działalności miało być prowadzenie biura turystyki medycznej. Autorzy materiału mogli z łatwością potwierdzić tę informację w publicznych rejestrach zawierających dane spółki" - zaznaczył Łukasz Mejza.
Jak przekazał wiceminister sportu, "propozycję powołania spółki Vinci NeoClinic, a następnie rozszerzenia jej działalności otrzymał od osoby, która skutecznie skorzystała z terapii leczenia komórkami macierzystymi, pomimo iż lekarze diagnozowali jej chorobę jako śmiertelną".
"Po powzięciu informacji o wątpliwościach natury medycznej i moralnej dotyczących tej terapii, natychmiast wycofałem się z działalności firmy. W związku z tym nie tylko nie odniosłem najmniejszych korzyści majątkowych, ale poniosłem koszty finansowe. Zainwestowane środki potraktowałem jako własne straty" - czytamy.