Według argumentacji, jaką wedle naszych informacji przekazują "ziobryści" na Nowogrodzką, obecnie jest sprzyjający moment to zwoływania Rady Europejskiej ws. cen energii, bo ceny te szybują w całej Unii Europejskiej.
Więcej o inflacji w Polsce na stronie głównej Gazeta.pl.
Ceny prądu czy ciepła to jedno, ale ważna jest tu warstwa polityczna. Dla Solidarnej Polski obwinianie Morawieckiego za wzrost cen energii to dobre narzędzie do zwalczania premiera. W obozie rządzącym — na każdej jego flance — jest przekonanie, że dziś głównym problemem rządu jest właśnie inflacja, a więc także mająca na nią duży wpływ zwyżka cen energii. - Koszty społeczne, a potem polityczne będą ogromne. Tak duże, że Polacy nie zniosą podwyżek cen energii, a my przez to możemy stracić władzę — mówi jeden z posłów PiS.
By walczyć z inflacją premier Mateusz Morawiecki i wicepremier Jacek Sasin zaprezentowali "tarczę antyinflacyjną". Jej wartość oszacowali na 10 miliardów złotych. Główne punkty "tarczy" to obniżenie na kilka miesięcy podatków tak, aby zmalały ceny paliw, energii elektrycznej, gazu i żywności. Są to więc rozwiązania doraźne. "Tarcza" ta wśród "ziobrystów" wywołuje zresztą irytację.
Według naszych informacji Nowogrodzka jest zasypywana suflowanymi przez "ziobrystów" przekazami, że to premier Mateusz Morawiecki, minister ds. europejskich Konrad Szymański i były już minister klimatu Michał Kurtyka są winny wzrostowi cen energii — bo rząd na szczycie Unii Europejskiej w zeszłym roku zaakceptował ambitne, ale i kosztowne cele klimatyczne UE. Istotnym narzędziem w realizacji tych celów jest system ETS — polega on na wprowadzeniu limitu emisji gazów cieplarnianych. Z czasem limit ten jest obniżany, co ma sprawić, że emisje spadną. A jeśli ktoś emituje tych gazów ponad limit, to musi kupować uprawnienia do emisji.
Cena tych uprawnień rośnie — w ciągu roku z 28 do 73 euro za tonę CO2 (parę lat wcześniej było to raptem 5 euro). A im ta cena wyższa, tym wyższy jest koszt wytworzenia prądu i ciepła. Polska energetyka oparta jest na węglu — już schyłkowym i wysokoemisyjnym paliwie — więc każdy wzrost cen emisji jest dotkliwy, a transformacja na atomową (wedle planów rządu pierwszy blok jądrowy miałby ruszyć dopiero w 2033 r.) i zieloną energię jest kosztowna i długotrwała.
Sam premier Morawiecki od tygodni mówi o konieczności zmian w systemie ETS. Według niego — mówił w swoim podcaście w październiku — Unia powinna wprowadzić maksymalne stawki za emisję CO2 na określony czas, bo to one — przekonywał — w dużej mierze napędzają inflację na rynkach energetycznych. A także, dodawał, KE powinna wycofać się z nowego systemu ETS dla budownictwa i transportu. Z kolei na początku listopada po spotkaniu szefów rządów państw Grupy Wyszehradzkiej apelował do Komisji Europejskiej o sprawdzenie "manipulacje cenowe na rynku ETS". Także rosyjski Gazprom premier wskazywał jako winnego "manipulacji cenowych". Mówił też o nadciągającym kryzysie energetycznym.
Energetyka od dawna rozsadza już rząd od środka. Solidarna Polska protestowała przeciwko akceptacji przez rząd celi klimatycznych UE na szczycie Unii w 2020 r. Potem "ziobryści" na forum rządu byli też przeciw (Zbigniew Ziobro i Michał Wójcik głosowali na "nie") "Polityce energetycznej Polski do 2040 r. (PEP 2040)". Jak wówczas opisywała Gazeta.pl, odbyła się wówczas ostra dyskusja między Morawieckim a Ziobrą, w której minister sprawiedliwości winił premiera o wzrosty cen prądu. Dziś mamy kontynuację tego sporu.