MAREK BIERNACKI: Tak doszło do tragedii, zginęli ludzie - migranci, których jedyną winą było marzenie życia w lepszym świecie, to jest w Europie.
Z powodu wprowadzenia na terenie przygranicznym stanu wyjątkowego o tej tragicznej sytuacji nie mamy informacji z mediów polskich. Opieramy swoją wiedzę na komunikatach rządowych i mediach białoruskich podporządkowanych Łukaszence. Prawdopodobnie gdyby nie było nadzwyczajnych ograniczeń nielegalni emigranci mogliby otrzymać pomoc o wiele prędzej. Państwo polskie miało czas i mogło przygotować się do zagrożenia, nasycając granicę elektroniką, w tym na przykład kamerami termowizyjnymi, a nie budując anachroniczny płot z drutu kolczastego, przypominający smutne, zamierzchłe czasy. Warto w tym miejscu przypomnieć fakt, że Białoruś w czerwcu wypowiedziała już umowę Polsce o readmisji, kieszonkowy dyktator Łukaszenka przygotowywał się już do prowokacyjnych działań, następnie zaczął zwiększać się ruch nielegalnych migrantów z kierunku białoruskiego nie tylko na Litwie i Łotwie, ale również w Polsce. Informowała o tym straż graniczna. Mimo tego, MSWiA w sierpniu zlikwidowała Departament Analiz i Polityki Migracyjnej.
Rząd będzie chciał przedłużyć stan wyjątkowy, ponieważ nie umie inaczej myśleć i rządzić. Wprowadzenie stanu wyjątkowego oddaje całą filozofię rządów PiS-u - nie liczy się skuteczność, tylko głośne, werbalne działanie. Dlatego też odmówiono przyjęcia pomocy Frontexu, który patrzyłby rządowi na ręce.
Według mnie właśnie o to chodziło. O monopol informacyjny rządu w temacie, który jest dla nich ważny i potencjalnie korzystny politycznie. Stan wyjątkowy wprowadzono, żeby na granicy nie było mediów i różnego rodzaju organizacji, które wspierają i pomagają migrantom.
Pozwala im dużo sprawniej kreować wizję silnego i sprawnego państwa, wokół którego mogą jednoczyć się zlęknieni obywatele. Państwa, które staje na wysokości zadania, nie boi się trudnych decyzji i chroni Polaków. To, że zagrożenie jest wydumane, a podjęte środki zupełnie do niego nieprzystające, to już rządzących kompletnie nie obchodzi.
W żadnym wypadku nie było przesłanek do wprowadzenia stanu wyjątkowego. Kryzys migracyjny na granicy polsko-białoruskiej był i jest, ale straż graniczna sprawnie dawała sobie z nim radę. Tym bardziej, że była dodatkowo wspierana przez wojsko i policję.
Rządzący argumentowali to, z jednej strony, kryzysem migracyjnym na granicy, a z drugiej rosyjsko-białoruskimi ćwiczeniami Zapad 2021, w trakcie których mieliśmy być narażeni na prowokacje, co z kolei miało nieść ryzyko wzniecenia konfliktu z sąsiadami.
Te ćwiczenia odbywają się w sposób koncesjonowany, za wiedzą państw natowskich i przy udziale obserwatorów z państw natowskich. Są elementem ćwiczeń międzynarodowych, w których uczestniczą takie państwa jak Armenia, Indie, Pakistan, Sri Lanka czy Kuba. Żebym został dobrze zrozumiany, każde ćwiczenia mogą być zagrożeniem i czujność jest wskazana. Ale podkreślam: czujność. Nie paranoja.
W żadnym wypadku. Ten stan wyjątkowy w sferze faktycznej nie miał nic wspólnego z manewrami Zapad 2021.
Absolutnie. Być może polski rząd obawiał się, że Łukaszenka będzie próbował eskalacji tego kryzysu i ściągnięcia na granicę z Polską kolejnych setek albo nawet tysięcy migrantów - na jednej z konferencji prasowych mówił o tym zresztą minister Kamiński - ale wprowadzenie stanu wyjątkowego to gigantyczny przerost formy nad treścią. Nic tego nie uzasadniało, nic tego nie usprawiedliwiało. To pohukiwanie naszego rządu ze stanem wyjątkowym wpisuje się w pewien obraz działania obecnego obozu władzy i przypomina działania państwa polskiego przed 1939 rokiem. W myśl zasady: nie oddamy nawet guzika, wszystkim pokażemy, jacy jesteśmy dzielni, pokonamy naszych wrogów (nawet tych wyobrażonych, a nie realnych). Tamto państwo upadło z hukiem.
Jestem przekonany, że do tego nie dojdzie. Ale tego typu propaganda żyje i jest silna. Bardzo niepokoi odwoływanie się do najniższych instynktów, które nie powinny funkcjonować w cywilizowanym świecie, czyli niechęci do innych ludzi. Martwi też nieszanowanie praw obywatelskich i tak łatwe ograniczanie swobód obywatelskich. W tym przypadku dla wąskiej grupy ludzi, ale to nieważne, bo przecież o te prawa i wolności tak ciężko w przeszłości walczyliśmy.
Dużo smutnych rzeczy. Przede wszystkim to, że po 1989 roku nie potrafiliśmy wykształcić - to w dużej części wina klasy politycznej - społecznej świadomości swobód obywatelskich, prawdziwego szacunku dla wolności. Nie umieliśmy wpoić Polakom, że to największa i najsilniejsza wartość w demokracji. Ameryka jest wielka, bo ma u siebie umiłowanie wolności i honoruje je w przypadku swoich obywateli.
Tak, strachu przed nieznanym, strachu przed innością, strachu przed samymi sobą. Historycznie strach zawsze był czynnikiem, który jednoczył poważnie zwaśniony polski naród. Czasy zmieniły się o 180 stopni, ale zostało w nas to, że tylko strach potrafi przezwyciężyć potężne, wewnętrzne podziały w naszym społeczeństwie. Trafiliśmy na ekipę rządzącą, która bez oporów te zaszłości kulturowe i historyczne wykorzystuje. Przecież to zakrawa o absurd, że nie wprowadziliśmy żadnego ze stanów nadzwyczajnych w szczycie drugiej i trzeciej fali pandemii - dziennie chorowało wówczas ponad 30 tys. ludzi, umierało po niemal tysiąc osób - a wprowadzamy z powodu grupki Afgańczyków trzymanych w nieludzkich warunkach na granicy od wielu tygodni. To powód do obaw.
Rządzący rozpoczęli bardzo niebezpieczną grę i niemal całkowicie o tym zapominamy. Wprowadzenie stanu wyjątkowego na małym kawałku Polski, o wymiarach 3x160 km, może być precedensem do wprowadzenia w przyszłości takich samych rozwiązań na o wiele większą skalę. Pretekst, jak się okazuje, można albo rozdmuchać, albo wręcz samemu wymyślić. Stan wyjątkowy może stać się wykorzystywaną do partykularnych interesów polityczną bronią atomową.
Jeszcze w lipcu alarmowaliśmy, że czeka nas kryzys przy okazji ewakuacji z Afganistanu. Apelowaliśmy o zwołanie posiedzenia komisji. Bezskutecznie. Zamiast tego delegacja z komisji pojechała wizytować... zachodnią granicę Polski. Nieco później, na początku sierpnia, wyszło na jaw, że przy granicy polsko-białoruskiej sytuacja drastycznie się pogarsza. Informowała o tym straż graniczna, wiedzieliśmy, że Białoruś podejmuje działania będące elementem wojny asymetrycznej, hybrydowej.
Zwołania komisji ds. specsłużb tak, jak chcieliśmy, czyli w połowie lipca. Zajęlibyśmy się wówczas sprawą ewakuacji naszych afgańskich współpracowników i przyjaciół z Afganistanu. Dzięki temu cała operacja zostałaby przygotowana zawczasu, a potem przeprowadzona szybko i sprawnie. Tymczasem rząd udawał, że nie ma problemu i że sam wie wszystko najlepiej. W efekcie robiliśmy wszystko na ostatnią chwilę, z nożem na gardle.
Może byśmy go nie uniknęli, ale wiedzielibyśmy, że jest i bylibyśmy do niego przygotowani. Wiedzielibyśmy też, czy są podejmowane racjonalne kroki. Być może nie doszłoby do tych gorszących scen w Usnarzu Górnym. Rząd powinien wcześniej poinformować komisję ds. służb specjalnych i przedstawić jej swoje założenia. Poinformowane powinny też zostać komisja administracji i komisja obrony narodowej. Nic takiego się nie stało, żadna komisja się nie zebrała.
Co więcej, przewodniczący komisji i prezydium komisji spraw wewnętrznych byli na naszej wschodniej granicy. Umówili się tam z przedstawicielami straży granicznej i ministerstwa spraw wewnętrznych. Ustalili, że kolejne spotkanie odbędzie się 7 września w Warszawie i zostanie objęte klauzulą tajności. Nikt nie mówił wtedy jeszcze o stanie wyjątkowym. Potem nagle - dosłownie w ciągu dwóch, trzech dni - wszystko zmieniło się o 180 stopni. Nie zwołano Rady Bezpieczeństwa Narodowego, nie było spotkania premiera z opozycją, nie było żadnych cywilizowanych kroków, które można było podjąć. Zamiast tego wprowadzono od razu stan wyjątkowy. Dlatego moim zdaniem miał on być, z jednej strony, narzędziem propagandowym, a z drugiej - ograniczeniem możliwości zaglądania przez media na granicę polsko-białoruskiej i patrzenia na ręce rządzącym.
Krytycznie oceniam osoby protestujące i wdające się w utarczki ze służbami przy granicy z Białorusią, które spełniają swój obowiązek. Z drugiej strony, cenię i szanuję, że to są ich wartości moralne, w które wierzą i których bronią. Opozycja nie może upodobnić się do Zjednoczonej Prawicy, czy zwłaszcza reżimu Łukaszenki, i zacząć ignorować wartości, które reprezentują inni ludzie.
Na pewno bardzo negatywnym elementem były akcje kilku posłów, które później zostały z premedytacją wykorzystane przez stronę rządową. Mam tutaj na myśli zwłaszcza działania posła Sterczewskiego i posłanki Jachiry. Również przecinanie ogrodzenia z drutu kolczastego na granicy przez Obywateli RP było kompletnym nieporozumieniem. To zresztą naruszenie naszej suwerenności terytorialnej, a to przez Polaków jest bardzo źle odbierane.
W Polsce jest bardzo silna niechęć do migracji, zwłaszcza z Bliskiego Wschodu i Afryki. Generalnie niechęć do inności, do obcego. Rządzący czerpią z tego garściami, napuszczając jednych ludzi na innych dla swoich politycznych korzyści i nie zważając na długoterminowe konsekwencje. Kluczowa jest tu również reakcja Zachodu, Unii Europejskiej. Stanowisko Zachodu jest jasne: blokować ruch migracyjny i nie dopuścić do powstania nowego szlaku migracyjnego z Azji Centralnej do Unii Europejskiej.
Stosunek Brukseli do kryzysu migracyjnego uległ diametralnej zmianie, zwłaszcza pod naciskiem wyborczym. Dzisiaj Bruksela wskazuje, że jest to wojna hybrydowa z Unią Europejską i państwami członkowskimi. Szkoda tylko, że sprawy masowej emigracji pojawiają się momencie eskalacji kryzysu. Europa musi zdać sobie sprawę, że jest to największe dla niej wyzwanie w najbliższych latach. Wydaje mi się, że kraje bogate, w tym cała Europa, muszą aktywniej wspierać - przede wszystkim w kwestii gospodarki - kraje uboższe, które są źródłem masowej emigracji. Taką rolę stabilizującą w Afryce Północnej stara się odgrywać Francja. Budowanie wyłącznie murów i zasieków w dalszej perspektywie może okazać się zawodne.
Przede wszystkim musimy zdawać sobie sprawę, że to są interesy Łukaszenki, a ci biedni ludzie są cynicznie wykorzystywani przez kieszonkowego dyktatora. Jedynym zwycięzcą tej sytuacji w dłuższej perspektywie jest właśnie kieszonkowy dyktator z Mińska. PiS jest zwycięzcą krótkoterminowym - sondaże poszły po roku w górę, oceny pracy rządu się poprawiły. Tylko pytanie, co będzie za trzy, cztery tygodnie, gdy kryzys będzie się przedłużać. Kieszonkowy dyktator z Mińska cieszy się, bo znowu wszyscy muszą się z nim liczyć i jest w centrum uwagi.
Łukaszenka jest krańcowo zdesperowany. Interesuje go tylko jedna rzecz, czyli utrzymanie się przy władzy. Chce przetrwać, za wszelką cenę. Ewentualnie, wybiegając nieco dalej w przyszłość, myśli jeszcze o zabezpieczeniu sukcesji dla swoich dzieci.
Kryzys graniczny to jego wypróbowana metoda działania - tak było przed EURO 2012 oraz w 2015 roku podczas wielkiego kryzysu migracyjnego. W momencie, gdy w Unii Europejskiej zapadały decyzje dotyczące sankcji wobec Białorusi, Łukaszenka już wówczas przygotowywał się do prowokacyjnych działań na wschodniej granicy UE, wykorzystując do tego aparat państwa białoruskiego.
Działania Łukaszenki są zakrojone na o wiele mniejszą skalę, dotyczą kilku tysięcy migrantów, są próbą wpłynięcia na Unię Europejską i wymuszenia na niej decyzji o złagodzeniu sankcji. Są też na pewno motywowane chęcią zaszkodzenia Polsce, Litwie i Łotwie w ramach zemsty za pomoc udzieloną opozycji białoruskiej.
Trudno określić, ale musimy pamiętać, że Łukaszenka jest zdesperowany, to zaś czyni go nieprzewidywalnym. Jego jedynym celem jest utrzymanie się u władzy, a każdy miesiąc kryzysu mu ją gwarantuje.
Na pewno ciche przyzwolenie Kremla jest, Moskwa lubi działania asymetryczne. Proszę też zwrócić uwagę, że sprawa migracji zdominowała zainteresowanie części opinii publicznej w czasie, gdy w Rosji odbywały się wybory. Bardzo obawiam się sytuacji, gdy Putin wpłynie na zmianę Łukaszenki. Co prawda, cała Europa odetchnie wówczas z ulgą, ale ceną będzie dalsza, dużo głębsza, integracja Białorusi z Rosją.