Zbigniew Girzyński, Arkadiusz Czartoryski, Małgorzata Janowska - to trójka posłów, którzy 25 czerwca poinformowali o opuszczeniu klubu parlamentarnego PiS-u i utworzeniu koła poselskiego Wybór Polska. Ich wolta jest niezwykle kosztowna dla Zjednoczonej Prawicy, której stan posiadania w Sejmie skurczył się z 232 do 229 mandatów. To natomiast oznacza, że bez kół poselskich i posłów niezrzeszonych "dobra zmiana" może nie być w stanie przeforsować swoich projektów w izbie niższej parlamentu.
Nie jest to żadna działalność koncesjonowana. Nie czynimy tego, aby wewnątrz tzw. Zjednoczonej Prawicy targować się i mieć jakąś silniejszą pozycję przetargową
- zapewniał na konferencji prasowej w Sejmie poseł Girzyński. I dodał:
Czynimy to dlatego, że chcemy naszą postawą, formacją na razie parlamentarną, współpracować z innymi formacjami, ale docelowo być może siłą polityczną, którą będziemy chcieli budować, stworzyć nadzieję dla wszystkich tych, którzy poczuli się przez PiS, tak jak my, w pewnym momencie zostawieni, którzy poczuli, że te ideały, które były tej partii bliskiej są czymś dla nas cennym, do czego się odwołujemy
Dopytywani o konkretne powody rozbratu ze Zjednoczoną Prawicą, członkowie koła Wybór Polska wskazali przede wszystkim na dwie kwestie: transformację energetyczną (odejście do węgla) oraz niekorzystne dla małych i średnich przedsiębiorców rozwiązania podatkowe zawarte w Polskim Ładzie.
Perspektywa, jaka została naszkicowana w tzw. Nowym Ładzie, jest zaprzeczeniem tej fundamentalnej wartości, jaką jest wolność
- argumentował Girzyński.
Członkowie nowego koła poselskiego zapewnili jednak, że nie wykluczają współpracy ze Zjednoczoną Prawicą. Podobnie jak z obecną opozycją.
Z całą pewnością nie będziemy siłą opozycyjną totalną. Będziemy przyglądali się merytorycznie wszystkim ustawom, które wpływają i w taki sposób będziemy do tego podchodzili bez żadnego uprzedzenia do żadnej ze stron politycznych. Na wszystkich jesteśmy otwarci. Chcemy budować taką Polskę, która dla wszystkich będzie miejscem spotkania
- zapewnił Girzyński.
Ruch trójki posłów będzie miał rozległe konsekwencje dla obozu rządzącego. Przede wszystkim, po raz pierwszy od jesieni 2015 roku Zjednoczona Prawica przynajmniej arytmetycznie traci większość w Sejmie. Arytmetycznie, ponieważ teraz ciężar budowania sejmowej większości dla kolejnych projektów ustaw zostanie przeniesiony na koła sejmowe i posłów niezrzeszonych.
Poza Zjednoczoną Prawicą są aktualnie trzy koła poselskie, o poparcie których "dobra zmiana" będzie się starać. Najłatwiej (przynajmniej w teorii) powinno być z Pawłem Kukizem i jego trójką posłów (Stanisławem Tyszką, Jarosławem Sachajką i Stanisławem Żukiem). Zjednoczona Prawica ma już podpisaną umowę o współpracy z kukizowcami w formacie "ustawa za ustawę". Nowe przymierze nie przeszło jeszcze żadnego poważnego testu, więc trudno ocenić jego przydatność bojową. Poza tym, kukizowcy słyną z nieprzewidywalności i niesterowalności. Nawet sam Kukiz nie ma nad nimi kontroli. Tym bardziej nie będzie jej mieć Jarosław Kaczyński.
Drugim kołem są Polskie Sprawy. W jego skład wchodzą: Andrzej Sośnierz (ex-Zjednoczona Prawica), Paweł Szramka (ex-Koalicja Polska) i Agnieszka Ścigaj (ex-Koalicja Polska). Tutaj tak łatwo jak z Kukizem z pewnością nie będzie. Sośnierz jest skonfliktowany z PiS-em, a Szramka i Ścigaj starają się trzymać równy dystans wobec obu stron politycznego sporu. Posłankę Ścigaj swego czasu bardzo chciało mieć u siebie PiS, ale starania spełzły na niczym. Trudno więc przewidzieć, jak to koło będzie głosować. Z pewnością Zjednoczona Prawica nie może w ciemno doliczać sobie tych trzech głosów.
Trzecim kołem jest powołane właśnie koło Wybór Polska. Wnioskując z deklaracji, które padły w momencie odejścia trójki posłów z klubu PiS-u, zwłaszcza ostrej krytyce Polskiego Ładu, także tutaj rządzący nie mają podstaw, żeby z góry zakładać poparcie dla swoich ustaw. Jeśli Wybór Polska poprze jakiś projekt "dobrej zmiany", będzie to z pewnością okupione wcześniejszymi negocjacjami. A to wcale nie będzie proces łatwy i przyjemny.
Teraz promyczek nadziei dla Zjednoczonej Prawicy. Są nim "rozłamowcy" z Porozumienia, którzy aktualnie współtworzą już Partię Republikańską. To Kamil Bortniczuk, Jacek Żalek, Michał Cieślak i Włodzimierz Tomaszewski. Cztery głosy w izbie niższej parlamentu. Rzecz w tym, że są to głosy, które w szeregach obozu władzy były już na początku tej kadencji Sejmu. Zjednoczona Prawica nic więc nie zyskuje, a jedynie minimalizuje dalsze straty. Minusy: właśnie zyskała de facto trzeciego koalicjanta, który tylko na wstępie może być potulny i dyspozycyjny.
I tak dochodzimy do posłów niezrzeszonych. Tych w obecnym Sejmie jest sześcioro: Zbigniew Ajchler, Ryszard Galla, Lech Kołakowski, Łukasz Mejza, Monika Pawłowska, Paweł Zalewski. Posłowie Zalewski i Galla wspierać Zjednoczonej Prawicy z pewnością nie będą. Pierwszy dopiero co rozstał się z Platformą Obywatelską i wobec obozu rządzącego jest mocno krytyczny; drugi to poseł mniejszości niemieckiej.
Poseł Kołakowski i posłanka Pawłowska chociaż teoretycznie niezrzeszeni, to orbitują wokół Zjednoczonej Prawicy. On w czerwcu zasilił Partię Republikańską, a ona pod koniec marca opuściła szeregi Lewicy, orientując się na Porozumienie Jarosława Gowina. To, z jednej strony, dobra wiadomość dla Nowogrodzkiej; z drugiej - niekoniecznie, bo tymi głosami rozporządzać będą ich mali koalicjanci, którzy już nieraz udowodnili, że potrafią być nieprzewidywalni.
Wreszcie posłowie Ajchler i Mejza. Tej dwójce do PiS-u zdecydowanie najbliżej. Na Gazeta.pl pisaliśmy nawet o planach przejścia Mejzy na stronę rządzących w zamian za stanowisko wiceministra rolnictwa. Mejzy co prawda w rządzie nadal nie ma, ale w sejmowych kuluarach można usłyszeć, że usilnie pracuje nad sformowaniem własnego koła poselskiego, w którym znalazłby się on, Ajchler i jeden z posłów PSL. Problem polega na tym, że polityka ludowców na razie nie udało się Mejzie "wyciągnąć" z klubu Koalicji Polskiej. Mimo tego, tych dwóch głosów prezes Kaczyński może być najpewniejszy, jeśli chodzi o posłów niezrzeszonych.
Co oznacza opisana powyżej sejmowa układanka? Kluczowe wnioski są cztery. Po pierwsze, w piątkowe popołudnie i wieczór dobre wino mogą otworzyć członkowie Porozumienia z Jarosławem Gowinem. Uszczuplenie stanu posiadania samego PiS-u o trójkę posłów oznacza, że Gowin i posłowie, którzy wciąż przy nim pozostali zyskują na znaczeniu. I to mocno. Dopiero co - zwłaszcza po rozłamie w Porozumieniu, a później także zawarciu przez PiS taktycznego sojuszu z Pawłem Kukizem - wydawało się, że prezes Kaczyński wielkimi krokami zmierza do zrzucenia Gowina z sań. Sam Gowin również się do tego szykował, coraz krytyczniej wypowiadając się o Zjednoczonej Prawicy. Dzisiejsza decyzja trójki posłów PiS-u zmienia wszystko. Gowin znów jest Kaczyńskiemu niezbędny i znów może dyktować warunki. To zaś oznacza, że ponownie zyskał na atrakcyjności dla opozycji.
Wniosek drugi dotyczy zarządzania skomplikowanym koalicyjno-rządowym biznesem. To zarządzanie od wyborów w 2019 roku nastręczało prezesowi Kaczyńskiemu całej masy problemów, a ich liczba zwiększała się z miesiąca na miesiąc, osiągając swoje apogeum po wygranych wyborach prezydenckich latem 2020 roku. Olbrzymie kłopoty sprawiała już dwójka koalicjantów. Teraz Nowogrodzka, chcąc zapewnić sobie stabilną większość w Sejmie, będzie musiała układać się z piątką partnerów. Do Ziobry i Gowina dochodzą bowiem Bielan, Kukiz i Girzyński. A jest jeszcze koło Polskie Sprawy i posłowie niezrzeszeni. To ogromnie komplikuje sytuację Zjednoczonej Prawicy. Nadal jest ona w stanie zdobyć w izbie niższej parlamentu wystarczające poparcie dla swoich projektów - wedle naszych kalkulacji może liczyć w porywach nawet na 243 głosy, chociaż jest to scenariusz aż nadto idealny - ale będzie to wymagało bez porównania większego wysiłku niż dotychczas. Jednocześnie margines błędu bardzo się kurczy, właściwie w ogóle go już nie ma. Piłeczek, którymi jest zmuszony żonglować prezes Kaczyński, robi się niebezpiecznie dużo. Lada moment mogą zacząć wypadać mu z rąk.
Jeśli przypomnimy sobie, jak wyglądała działalność Zjednoczonej Prawicy w Sejmie po jesieni 2019 roku, a już zwłaszcza po reelekcji Andrzeja Dudy, nasuwa się prosty wniosek: mieliśmy do czynienia z doraźnym zarządzaniem, a nie efektywnym rządzeniem. Pamiętam moje rozmowy z politykami Zjednoczonej Prawicy, którzy relacjonowali mi, jak poirytowany taką sytuacją był (i zapewne nadal jest) prezes Kaczyński, który przez Gowina i Ziobrę nie mógł samodzielnie przepchnąć przez Sejm żadnej inicjatywy. Jeśli już wówczas skala trudności była ogromna, to obecnie można ją porównać do zdobywania K2 zimną. I to bez butli z tlenem. Jasne, w teorii wszystko jest możliwe, ale w praktyce sprawy nie wyglądają dla rządzących optymistycznie. Najdelikatniej rzecz ujmując.
Ten polityczny bezwład, na który od zawsze uczulony jest prezes Kaczyński, w połączeniu z symbolicznym, acz bolesnym, ciosem, jakim jest utrata większości w Sejmie - na tydzień przed kongresem PiS-u, co również jest symboliczne - może uruchomić efekt domina. Jak dotąd, co jakiś czas słyszeliśmy przecieki z obozu władzy o pomyśle przedterminowych wyborów. Nawet, gdy wydawało się to całkiem logiczne z punktu widzenia politycznej strategii, szybko pojawiały się dwa argumenty. Po pierwsze, przywiązanie partyjnego aparatu PiS-u, Solidarnej Polski i Porozumienia do państwowych synekur i niechęć do niepotrzebnego ryzykowania ich utraty. Ergo: scenariusz gnicia władzy. Po drugie, strach samego Kaczyńskiego przed scenariuszem wcześniejszych wyborów, spowodowany traumą z 2007 roku, gdy takie posunięcie zakończyło się utratą władzy.
Dzisiaj pytanie o scenariusz przedterminowych wyborów wydaje się zasadniejsze niż kiedykolwiek wcześniej za rządów "dobrej zmiany". Zjednoczona Prawica właśnie straciła sterowność w Sejmie, koalicja rządząca jest potwornie skonfliktowana wewnętrznie, a sprawne i sprawcze rządzenie państwem w obecnych realiach politycznych wydaje się pijackim mirażem. Z drugiej strony, sondaże rządzących są bardzo przeciętne, a opozycja chociaż nie wydaje się murowanym faworytem przedterminowej elekcji, miałaby spore szanse na przejęcie władzy. Inna rzecz, czy i na jak długo potrafiłaby w razie wygranej sformować rząd.
Dla prezesa Kaczyńskiego jest to nie lada dylemat. Czy podjąć próbę rządzenia za wszelką cenę z całą chmarą uciążliwych koalicjantów, wyłącznie w imię trwania przy władzy? Czy może zaryzykować wszystko, pozbyć się maluczkich i liczyć, że opozycja raz jeszcze potknie się o własne nogi, a wyborcza machina PiS-u dowiezie zwycięstwo w przedterminowych wyborach? Odpowiedź na te i wiele innych pytań poznamy zapewne tuż po wakacjach, jeśli nie wcześniej. Faktem jest jednak, że wsteczne odliczanie już się rozpoczęło, a scenariusz przedterminowych wyborów to dzisiaj żadne political fiction, tylko jedna z kilku opcji leżących na stole. Last but not least: trójka dzisiejszych rozłamowców właśnie popsuła prezesowi Kaczyńskiemu wakacje.