Wynik wyborów czerwcowych to był szok? Była to przecież spektakularna wygrana "Solidarności".
Prof. Antoni Dudek: - Ależ tak. I to dla wszystkich. Obóz władzy nie sądził, że przegra aż tak wyraźnie. A obóz "Solidarności" nie przypuszczał, że wygra aż tak zdecydowanie.
Bieda? Dążenie do wolności? Co było społecznym motorem tej wygranej "Solidarności"?
Zaważyło kilka czynników. Po pierwsze to obóz PZPR popełnił cały szereg błędów w konstruowaniu ordynacji wyborczej. Sama lista krajowa do Sejmu była dziwaczna. Po drugie: zbliżona do większościowej ordynacja do Senatu zagrała na korzyść "Solidarności" - gdyby obowiązywał system proporcjonalny, to obóz władzy mógłby mieć ok. 20 senatorów, a nie zdobył żadnego ("Solidarność" zdobyła 99 na 100 mandatów, a jeden pozostały wywalczył Henryk Stokłosa, kandydat bezpartyjny, choć z poparciem obozu rządzącego).
Ponadto obóz władzy wystawił nadmiar kandydatów do Senatu, bo o ile Komitet Obywatelski wystawił 100 kandydatów na 100 miejsc, to koalicja rządowa wystawiła już ponad 300 kandydatów.
Bez sensu, skoro mandat do Senatu brał zdobywca największej liczby głosów.
Owszem, obóz PZPR i jej satelitów postąpił kompletnie bez sensu. Oni jednak argumentowali, że wystawiają więcej kandydatów, bo są większymi demokratami i chcą dać ludziom większy wybór niż "Solidarność". Takie myślenie obozu komunistów było kompletnie surrealistyczne.
A w kampanii obóz władzy też poległ?
Janusz Reykowski, który w obozie PZPR był akurat jednym ze światlejszych ludzi, wyczytał o istnieniu zabiegu, który faktycznie jest do dziś obecny w marketingu politycznym: tak naprawdę decydujące są ostatnie dni przed głosowaniem, więc trzeba skoncentrować działania w ostatnich dwóch tygodniach przed wyborami.
Obóz PZPR tak zrobił i na ostatniej prostej uderzył z kampanią. Kłopot jednak w tym, że pozostałe 1,5 miesiąca to "Solidarność" królowała na ulicach. I cóż z tego, że obóz władzy miał zmasowaną kampanię w ostatnich dniach, skoro finalnie okazało się, że to wcale nie były wybory, ale plebiscyt. Podkreślam: nie wybory, ale plebiscyt. Plebiscyt, czy chcesz dalej żyć w PRL-u, czy nie.
Strona solidarnościowa, która mówiła "nie" PRL-owi, zdominowała ulice miast, okleiła miasta portretami kandydatów z Lechem Wałęsą. I to zadziałało. Komuniści z kolei nie rozumieli, że biorą udział w plebiscycie, który rządzi się innymi prawami niż wybory.
Dziś łatwo tu o ahistoryczne spojrzenie. Kim wówczas był Lech Wałęsa - faktycznie człowiekiem, za którym szły masy?
Dla wielu był ważny, choć owszem miał też wielu krytyków na opozycji, ale gdy mieliśmy plebiscyt, to zdjęcie z Wałęsą działało tak: jesteś przeciwko PRL-owi, to głosuj na tego gościa, który jest obok Wałęsy. I nie ważne, co sądzisz o Lechu, ale głosujesz na "nie" dla komuny. A jak chcesz dalej żyć w PRL-u, to głosuj na gościa z PZPR i reszty komunistycznych instytucji.
Ostatecznie tak naprawdę za obaleniem PRL-u zagłosowała niespełna połowa ogółu Polaków.
Ale frekwencja i tak była wysoka: 62 proc.
Reszta, 38 proc. Polaków, nie głosowała jednak za końcem PRL-u, ale była bierna, gotowa żyć pod każdą władzą. Jeśli dodać do nich tych, który głosowali na obóz PZPR, to w sumie tylko mniejszość Polaków opowiedziała się za końcem komuny.
Zdeterminowana mniejszość. Tak to jest w demokracji.
Mniejszość, owszem, wielomilionowa, ale jednak mniejszość.
A Aleksander Kwaśniewski był wówczas kim?
Przegrał wybory jako kandydat do Senatu, ale był cudownym dzieckiem obozu władzy i już wtedy nim się w tym obozie zachwycano. A nawet już przed 1989 r. W rządzie Mieczysława Rakowskiego był nieoficjalnym wicepremierem i jednym z głównych negocjatorów w Magdalence. Kwaśniewski w wyborach czerwcowych do Senatu co prawda przegrał, ale uzyskał jednak bardzo dobry wynik - już wtedy potrafił przemawiać do ludzi i wybierać właściwych przyjaciół.
W rozmowie z Gazeta.pl Aleksander Kwaśniewski wprost mówi, że jego wynik był dobry, ale wyborów strona PZPR-owska wygrać po prostu nie mogła.
Był bardzo zdolnym politykiem, który wstrzelił się w czas, a przede wszystkim nie bał się zaryzykować. Zamiast angażować się w tworzenie Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej mógł przecież pójść w biznes, w którym by sobie doskonale poradził. Ale on podjął ryzyko i wolał być politykiem.
Były PRL-owski premier Mieczysław Rakowski sądził, że lewica może wrócić do poważnej polityki dopiero po 10 latach, a trwało to zaledwie cztery, bo już w 1993 r. przejęli władzę w Polsce. A po sześciu latach, w 1995 r., Kwaśniewski był już prezydentem.