Zobacz nagranie. Belka: Możemy obudzić się w sytuacji, gdy nie będziemy mogli zapanować nad inflacją:
Historia pomagania frankowiczom - a właściwie pozorowania takiej pomocy - przez polityków to feeria pomysłów i prawie żaden efekt. Ale są jeszcze sądy w Warszawie i - co nawet ważniejsze - w Luksemburgu.
Platforma tworzy atrapę
Pod koniec - w 2015 r. - rządów koalicja PO-PSL obiecywała pomoc frankowiczom. Wyszedł z tego tylko fundusz wsparcia kredytobiorców, z którego prawie nikt nie korzystał. Ot, atrapa pomocy i mydlenie oczu ludziom, że coś udało się zrobić. A było to tuż przed wyborami, więc liczy się efekt polityczny, a nie realny.
Wśród frankowiczów wyborców chciał łowić także pretendent do Pałacu Prezydenckiego - Andrzej Duda. 15 maja 2015 r. - między I a II turą wyborów - Duda spotkał się z frankowiczami. - Uważam, że te kredyty mogłyby być przewalutowane według kursu, po jakim były brane - powiedział. To było oczekiwanie maksimum kredytobiorców. Gdy już Duda wygrał, to podejmował kolejne próby napisania ustaw - a to o "kursie sprawiedliwym", a to o zwrocie choć spreadów. Efekt? Wielkie nic. Sam przyznał, że "nie był w stanie tego przeprowadzić" - i akurat tu miał rację.
Kaczyński też obiecywał
PiS też grało frankowiczami. Wydawało się nawet, że Jarosław Kaczyński coś realnie zrobi. Gdy bowiem PiS już miało pełnię władzy - w kwietniu 2016 r. - Kaczyński mocarnie walnął pięścią w stół. - Kredyty frankowe, w które złapano dziesiątki tysięcy rodzin, stały się formą współczesnego niewolnictwa - mówił. Prezes PiS obiecał, że "bez względu na różne opory i płacze, zapewne także w naszym obozie, uwolnimy Polaków z tej niewoli".
Może nawet wierzył w to, co mówił. Ale potem sam wlazł pod stół - realnie nic nie zrobił dla frankowiczów.
Nie ma "końca niewolnictwa", bo to się nie opłaca
Dziś z tych wszystkich obietnic i pohukiwań można żartować. Skończyć się bowiem na prawie niczym. PO straciła władzę i nic już nie może. Duda nie dał rady. PiS skalkulowało, że frankowicze i tak nie zagłosują na PiS, więc nie ma sensu im pomagać. Jedyne, na co PiS się zdecydowało, to połatanie atrapy z końcówki rządów PO. A jaki tego był sens? Zbliżały się wybory 2019 r. i wszyscy widzieli, że PiS i Duda są wobec frankowiczów nadzy.
Biedny poseł Tadeusz Cymański, który pilotował tę nowelę atrapy, wił się więc, ale zagadać problemu nie mógł: PiS i Duda oszukali frankowiczów. A Jarosław Kaczyński radził "współczesnym niewolnikom" iść do sądu, by tam latami walczyć z bankowymi gigantami.
Nie widziały gały, co brały
I niech nikt nie mówi, że "widziały gały, co brały", gdy podpisywały umowę na kredyt we frankach. I niech nikt nie mówi też, że niech się właściciele tych gał procesują, bo same są sobie winne, że czytać nie umiały. W rzeczywistości bowiem doradcy kredytowi w bankach wciskali zwykłym ludziom - którzy w życiu żadnego franka nie widzieli - ryzykowny produkt i często przekonywali, że we w złotówkach się nie opłaca.
Postawmy się w roli kredytobiorcy frankowego. Nie jest dla niego często kłopotem to, że w wyniku wzrostu kursu franka, wzrosła też comiesięczna rata - o 200 zł, 500 zł czy nawet 1000 zł. I tak może lepiej na tym wyjść, niż osoby mające kredyty w złotówkach. Kłopotem części frankowicza jest to, że kapitał wzrósł (w przeliczeniu na złotówki) np. z 300 tys. zł do 600 tys. zł, więc nie sposób się z tego kredytu wycofać.
Konkretny przykład: małżeństwo brało kredyt na małe mieszkanko, a teraz chce mieć drugie dziecko, ale wstrzymują się z powiększeniem rodziny właśnie z powodu braku pokoju. Albo: para się rozeszła i te osoby nie mogą wejść w nowe związki, bo mają na karku toksyczny kredyt z ex.
Pomoc frankowiczom nie opłaca się politykom
Jaka kalkulacja przemawia zatem za tym, aby "nowoczesna forma niewolnictwa" (jak mówił Jarosław Kaczyński) trwała? Odpowiedź jest prosta. Po pierwsze: w ocenie obozu władzy to drogie i ryzykowne dla - trzymając się poetyki prezesa PiS - właścicieli niewolników, a więc banków. Po drugie: tych niewolników jest zbyt mało, żeby władza realnie zabiegała o ich głosy. Zresztą wielu frankowiczów i tak by nie zagłosowała na PiS czy Andrzeja Dudę - chyba, że naprawdę spłaciliby dużą część ich długu.
Politykom nie opłaca się pomagać frankowiczom - po prostu. A PiS-owi to już szczególnie, bo ci kredytobiorcy - takie były wnioski z badań - i tak nie będą głosować na PiS. Tysiące frankowiczów pozostają więc więźniami własnych mieszkań, domów i banków, ma także klientami adwokatów. Sądy są zakorkowane przez pozwy od frankowiczów. Państwo skapitulowało.
Nadzieja w Luksemburgu i SN
Nierozwiązany problem toksycznych kredytów zaczął zagrażać całej gospodarce. Kredytobiorcy poszli do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i - w październiku 2019 r. - uzyskali korzystne dla siebie stanowisko. Ono jeszcze nic nie rozstrzyga, ale było jasnym sygnałem: orzecznictwo zacznie sprzyjać kredytobiorcom, a nie bankom.
A właśnie teraz TSUE powinien udzielać odpowiedzi na kolejne pytania polskiego sądu w kwestii spornych kredytów. A potem także - w połowie maja - wiążące dla szeregowych polskich sądów stanowisko ws. kredytów ma zająć Sąd Najwyższy, który czeka na werdykt TSUE.
Zatem zbliżają się sądne dni dla banków, które mają w portfelach kredyty frankowe.
Na tych bankach presję wywiera także Urząd Komisji Nadzoru Finansowego, oczekując by proponowały frankowiczom ugody. Zatem państwo coś zaczęło robić, ale to nie politycy, tylko polskie sądy i europejski Trybunał.
A za impotencję PiS-u i PO, Bronisława Komorowskiego i Andrzeja Dudy, którzy nie potrafili stworzyć realnej i precyzyjnie ukierunkowanej pomocy dla frankowiczów, teraz zapłacimy możemy wszyscy. Za cynizm banków, które wolały ciągać klientów po sądach, a nie szukać systemowego rozwiązania - też. Bo dziś koszty "pożegnania z frankiem" to dla tych banków od 34 do 234 miliardów złotych. Taki rachunek może realnie spowolnić gospodarkę.