Gdyby Jarosławowi Kaczyńskiego podczas którejś z jego corocznych wypraw na ryby wpadła w ręce złota rybka, z dużą dozą prawdopodobieństwa poprosiłby ją o taką opozycję, jaką ma w Sejmie w drugiej kadencji. Dlaczego? Bo kiedy wszystko się wali, koalicjanci harcują, a kraj leży przygnieciony pandemią i jej następstwami, zawsze można liczyć, że opozycja zamiast to wykorzystać, zacznie wyrównywać rachunki między sobą. Nie inaczej było przy okazji sporu o Krajowy Plan Odbudowy (KPO) i ratyfikację tzw. Funduszu Odbudowy.
Jako że materia jest nieco skomplikowana, więc na początek kilka słów wstępu dla szczęśliwców, którzy nie śledzą na bieżąco polityki polskiej i europejskiej. Ratyfikacja Funduszu to de facto zgoda państw członkowskich UE na zaciągnięcie przez Unię wspólnego długu na rynkach światowych w celu pozyskania środków na odbudowę unijnych gospodarek po kryzysie wywołanym pandemią koronawirusa. Ratyfikacja musi być jednomyślna w całej Unii, żeby pieniądze mogły popłynąć z Brukseli do europejskich stolic. Z kolei KPO to swego rodzaju plan wydatkowania tychże środków, który rząd każdego unijnego państwa członkowskiego musi przedłożyć Komisji Europejskiej do końca kwietnia.
Tyle wprowadzenia merytorycznego w temat. Co do tego, że unijne fundusze są Polsce potrzebne jak powietrze, żadna partia w Sejmie nie miała i nie ma wątpliwości. Jednak z powodów ideologicznych ratyfikacji poprzeć nie zamierzały i nadal nie zamierzają Solidarna Polska (członek obozu rządzącego) oraz Konfederacja. Reszta partii, przynajmniej co do zasady, była i jest za ratyfikacją.
Tutaj jednak do gry wchodzi KPO, a więc przygotowany przez rząd plan wydatkowania ponad 58 mld euro, które w ramach Funduszu Odbudowy przypadają Polsce. Opozycja - w tym wypadku Koalicja Obywatelska, PSL, Lewica i Polska 2050 - ostro go skrytykowała, oceniając, że jest ogólnikowy i pozostawia olbrzymie pole do nadużyć. Słowem: do tego, że rząd przyjmie ponad 265 mld zł i wyda je, kierując się swoimi politycznymi i wyborczymi celami, a nie polską racją stanu.
Rzecz w tym, że przynajmniej teoretycznie opozycja na KPO nie ma żadnego wpływu. W Sejmie głosowana jest wyłącznie ratyfikacja Funduszu Odbudowy, natomiast KPO przygotowuje i składa w Komisji Europejskiej rząd. Oczywiście powinien wcześniej przeprowadzić konsultacje społeczne i uzgodnić kierunki wydatkowania środków z opozycją - mówimy w końcu o projekcie, który w Europie określa się jako "drugi Plan Marshalla" - ale wiemy, jak to w Polsce wygląda.
Nie mając wpływu na KPO, opozycja zagroziła więc rządowi, że jeśli nie uwzględni jej obaw i postulatów wobec tego dokumentu, to nie poprze ratyfikacji Funduszu Odbudowy. Żeby była jasność, oznaczałoby to ni mniej, ni więcej, że cały unijny mechanizm trafi do kosza, a 27 państw członkowskich będzie musiało nowelizować swoje budżety, które w dużej mierze oparło właśnie o pozyskane z Funduszu środki. Zjednoczona Prawica znalazła się "na musiku". Z jednej strony, brak ratyfikacji Funduszu Odbudowy oznaczałby trudny od odkręcenia w kolejnych latach bądź nawet dekadach ostracyzm w Unii, a dla samej Polski byłby to gigantyczny cios finansowy. Z drugiej strony, "dobra zmiana" wobec buntu ziobrystów nie posiada wystarczającej liczby szabel w Sejmie, żeby przegłosować ratyfikację bez pomocy opozycji.
Tak rozpoczął się festiwal żądań opozycji i gra na czas rządu Mateusza Morawieckiego. Rządzący od początku chcieli z opozycją zagrać "w cykora". Przeczekać ją tak długo bez realizowania jej żądań, aż sytuacja stanie się podbramkowa i opozycja będzie musiała w jednej chwili zdecydować, czy popiera ratyfikację bezwarunkowo, czy jednak odważy się storpedować największe przedsięwzięcie UE w ostatnim półwieczu.
Wobec wewnątrzkoalicyjnego, antyunijnego rokoszu Solidarnej Polski, opozycja miała w tej sytuacji Zjednoczoną Prawicę podaną na srebrnej tacy, z wciśniętym w usta wielkim, czerwonym jabłkiem. Mimo tego, popełniła kilka kardynalnych błędów taktycznych, które sprawiły, że z roli myśliwego błyskawicznie przeszła na pozycję zwierzyny.
Przede wszystkim, nie potrafiła w zaciszu partyjnych gabinetów wypracować wspólnego stanowiska wobec Krajowego Planu Odbudowy i ratyfikacji Funduszu Odbudowy. Zamiast tego postawiła na organizowane osobno konferencje prasowe i wystosowywane przez każdą z partii ultimata. Jednego żądała Koalicja Obywatelska z PSL, drugiego Lewica, a jeszcze czegoś innego Polska 2050. W to graj Zjednoczonej Prawicy, już na początku boju o KPO rządzący zobaczyli, że opozycja nie potrafi wykorzystać olbrzymiej przewagi sytuacyjnej, jaka się jej przy tej okazji trafiła. A skoro nie potrafi, to można ją będzie rozegrać. Wystarczy tylko poczekać i dać jej robić swoje.
Po drugie, opozycja zawiodła na odcinku komunikacji z wyborcami. Zarówno własnymi, jak i opowiadającymi się za Zjednoczoną Prawicą czy niezdecydowanymi/niegłosującymi. Chcąc zagrać va banque, a więc w ostateczności nawet zablokować ratyfikację Funduszu Odbudowy, zabrakło prostego i spójnego wyjaśnienia, dlaczego opozycja planuje to zrobić. Uproszczenie, że w przeciwnym razie unijne miliardy euro "trafią do setek Obajtków w całej Polsce" jest efektowne publicystycznie i nawet do pewnego stopnia skuteczne. Jeśli jednak z drugiej strony postawimy komunikat, że przez opozycję Polacy nie otrzymają blisko 60 mld euro, a cała UE miliardów kilkuset, to argument o Obajtkach wypada dość blado. Znów wracamy do dobrze znanej karty: działanie przeciwko własnemu państwu na rzecz partyjnej wojny polsko-polskiej. Dla opozycji sytuacja nie do wygrania.
Uwłaszczanie się władzy i jej popleczników "na państwowym" od zawsze irytuje obywateli, ale kiedy po drugiej stronie mają własne interesy - bo do tego koniec końców sprowadza się transfer pieniędzy w ramach Funduszu Odbudowy - Obajtkowie mało kogokolwiek obchodzą. Choćby były ich nie setki, a tysiące czy dziesiątki tysięcy. Żeby zmienić niekorzystną dla swoich planów sytuację, opozycja mogła prowadzić ogólnokrajową akcję informacyjną - targetowane kampanie w internecie, outdoor, reklamy w mediach tradycyjnych i cyfrowych. Kosztowałoby to niemało, ale przecież opozycja liczyła, że przy odrobinie szczęścia dzięki zamieszaniu wokół KPO i towarzyszącym mu konfliktom w Zjednoczonej Prawicy uda się obalić rząd Morawieckiego (pisaliśmy zresztą o tym na Gazeta.pl). Gra była więc chyba warta świeczki?
Warto było też zadbać o lepszą komunikację z partnerami w instytucjach unijnych i we wszystkich krajach członkowskich UE. Liczenie, że przyklasnęliby wywróceniu do góry nogami Funduszu Odbudowy tylko po to, żeby zaszkodzić nielubianemu Kaczyńskiemu jest, oczywiście, arcynaiwne. Niemniej należało chociaż spróbować przedstawić im punkt widzenia opozycji i to, dlaczego grozi ona wetem do ratyfikacji Funduszu Odbudowy. Można było też skuteczniej lobbować w samej Komisji Europejskiej, aby krytyczniej spojrzała na negocjowany od wielu tygodni z rządem Morawieckiego Krajowy Plan Odbudowy. Na Gazeta.pl pisaliśmy swego czasu, że Koalicja Obywatelska miała taki plan, ale najwyraźniej nie zakończył się powodzeniem.
Po stronie braków należy zapisać też brak kompleksowego i alternatywnego wobec propozycji rządu Krajowego Planu Odbudowy przygotowanego przez opozycję. Opozycja skupiła się na stawianiu ultimatów, przywiązując się zbyt mocno do działania z pozycji siły, ale zapomniała o przedstawieniu konstruktywnej alternatywy. Naturalnie rząd mógłby tę alternatywę wyśmiać i żadnych proponowanych przez opozycję postulatów nie uwzględnić. Tyle że opozycja miałaby wtedy większe pole manewru i nie stała pod ścianą. Mogłaby warunkowo poprzeć ratyfikację Funduszu Odbudowy i później punktować rząd raz za razem za niewłaściwe (obiektywnie bądź subiektywnie) wykorzystanie unijnych pieniędzy, pokazując swój KPO i mówiąc "my zrobilibyśmy to lepiej". Może to nie opcja atomowa, ale pozytywna alternatywa wobec działań rzadu, a więc coś, o czym opozycja niemal zawsze zapomina.
Wreszcie po trzecie, kiedy stało się jasne, że opozycja nie wykorzystała (kolejnej) szansy na ogranie Zjednoczonej Prawicy, to zamiast uszanować własne zdanie i autonomię każdej formacji, a dzięki temu wciąż trzymać jako obóz antyPiS-u względnie jedną linię, rozpoczęła się zajadła walka i brutalne rozliczenia między sobą. Zjednoczona Prawica mogła zaś wygodnie rozsiąść się w fotelu i podziwiać rozkręcający się z każdą godziną seans, który przygotowała dla niej opozycja.
Oczywiście prym w tym ataku wiodła - w sumie wciąż wiedzie, bo mówiąc językiem polskiej policji: sprawa jest rozwojowa - Koalicja Obywatelska i jej medialno-eksperccy akolici na czele z Romanem Giertychem, Tomaszem Lisem czy Markiem Migalskim. Jako że rząd Zjednoczonej Prawicy nie spełnił ultimatum KO, największa formacja opozycyjna zapowiedziała, że zagłosuje przeciwko ratyfikacji Funduszu Odbudowy. Do stołu negocjacyjnego "dobra zmiana" usiadła więc z Lewicą, bo od początku to właśnie głosów Lewicy rządzący potrzebowali, żeby nie oglądać się ani na ziobrystów, ani na Koalicję Obywatelską. Poza tym, taki ruch jest dla Zjednoczonej Prawicy wymarzoną okazją do wbicia klina pomiędzy partie opozycyjne i zabicia już w zarodku koncepcji Koalicji 276. Koncepcji, która - jak swego czasu pokazały badania społeczne - byłaby dla rządzących bardzo poważnym zagrożeniem.
Lewica z tych negocjacji, przynajmniej teoretycznie, wyszła z tarczą. Przyparty do muru rząd zgodził się na wszystkie jej postulaty. I tak w KPO znajdą się zapisy o minimum 30 proc. środków z KPO dla samorządów, budowie 75 tys. tanich mieszkań na wynajem, dofinansowaniu szpitali powiatowych kwotą 850 mln euro, skierowaniu 300 mln euro do firm poszkodowanych przez pandemię i utworzeniu komitetu monitorującego wydatkowanie środków z Funduszu Odbudowy (znajdą się w nim przedstawiciele związków zawodowych i samorządów).
Dlaczego sukces Lewicy jest teoretyczny? Bo w KPO można zapisać wszystko, Komisja Europejska da zielone światło, a potem mogą dziać się różne dziwne rzeczy z realizacją obietnic złożonych przez premiera Morawieckiego Lewicy. W przypadku tej władzy zupełnie nie powinno to dziwić. Po zagłosowaniu za ratyfikacją Funduszu Odbudowy Lewica nie będzie mieć już żadnej mocy sprawczej i żadnej możliwości nacisku na rządzących. Jeśli rząd zechce, to zrealizuje złożone obietnice. Jeśli się rozmyśli, to ich nie zrealizuje, a Lewica zostanie politycznie ośmieszona. Pod tym względem, siadając do stołu negocjacyjnego z rządem Lewica gra w rosyjską ruletkę. Czas pokaże, czy komora bębna rewolweru jest pusta. Ewentualna interwencja Komisji Europejskiej wobec nieprzestrzegania zapisów KPO wydaje się mało prawdopodobna. Przede wszystkim, każdy w UE będzie zajęty ratowaniem swojej gospodarki dzięki pieniądzom z UE, więc nikogo nie będzie obchodzić, że ewentualnie polski rząd ograł przy negocjacyjnym stole Lewicę. Ponadto, jak to w Unii, procedura zablokowania transferu środków z Funduszu Odbudowy do Polski ciągnęłaby się długo, byłaby od niej możliwość odwołań oraz opóźniania. Nie ma co specjalnie na to liczyć, po głosowaniu w parlamencie klamka zapadnie.
Paradoksalnie jednak, spełnienie postulatów Lewicy byłoby na rękę "dobrej zmianie". Z trzech powodów. Po pierwsze, niektóre z nich i tak należałoby spełnić (środki dla samorządów), a inne wpisują się w program Zjednoczonej Prawicy (tanie mieszkania na wynajem). Po drugie, zadziałałoby to wizerunkowo na korzyść rządzących - zarówno politycznie (pokazanie, że z rządem można negocjować i osiągać ponadpartyjne porozumienie), jak i społecznie (rząd spełnia złożone obietnice i wznosi się ponad wojnę polsko-polską dla dobra obywateli). Wreszcie po trzecie, dotrzymanie danego słowa jeszcze mocniej poróżni opozycję. Lewica miałaby wówczas realny polityczny sukces, którym mogłaby "grać" w ramach opozycji, a Koalicja Obywatelska dalej koncentrowałaby się na atakowaniu Lewicy, zamiast na punktowaniu wciąż słabej koalicji rządzącej czy kładzeniu fundamentów pod Koalicję 276.
Jak sytuacja wygląda z perspektywy Koalicji Obywatelskiej? Na pewno gorzej. KO mogła zawczasu zorganizować współpracę całej opozycji - jako opozycję rozumiem tutaj KO, PSL, Lewicę i Polskę 2050 - na rzecz zaszachowania Zjednoczonej Prawicy ws. ratyfikacji Funduszu Odbudowy, ale tego nie zrobiła. Później, bez żadnego porozumienia wewnątrz opozycji, chciała natomiast dyktować swoim partnerom zasady gry z pozycji największej formacji opozycyjnej. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, KO stwierdziła, że Lewica zamierza robić politykę po swojemu i w swoim politycznym interesie, a nie na zasadach zaproponowanych przez KO.
Czy Lewica miała do tego prawo? Jak najbardziej. Czy Koalicja Obywatelska miała prawo w odpowiedzi na to przypuścić furiacki atak z oskarżeniami o zdradę opozycji i kolaborację z rządem? Tak, ale ze świadomością, że szkodzi w ten sposób bardziej sobie niż Lewicy. Czy Lewica na swoim pomyśle ws. ratyfikacji Funduszu Obudowy wyjdzie dobrze? Nie ma na to absolutnie żadnej gwarancji. Pewne jest natomiast, że Lewica zaznaczyła swoją podmiotowość na opozycji, przejęła inicjatywę polityczną i wciąż ma szanse, żeby jednak sporo w tej sytuacji ugrać (chociaż zależeć to będzie w znacznej mierze od widzimisię rządu).
Koalicja Obywatelska cofnęła się natomiast do bloków startowych wojny polsko-polskiej i fundamentalnego antyPiS-u. Jednocześnie wciąż żyje w przeświadczeniu, że to ona najbardziej "umie w politykę" i inne formacje opozycyjne powinny słuchać się swojego starszego brata, a nie działać samodzielnie, bez oglądania się na KO. To iluzja, bo Koalicja Obywatelska nie jest dzisiaj ani numerem jeden po stronie opozycji (w zeszłym tygodniu pisaliśmy na Gazeta.pl, że Polska 2050 prześcignęła ją w sondażach), ani ws. ratyfikacji Funduszu Odbudowy nie reprezentuje większości społeczeństwa.
Sondaż IBRiS-u dla "Rzeczpospolitej" pokazuje jasno – 66,3 proc. Polaków oczekuje, że opozycja powinna "zagłosować razem z PiS-em, umożliwiając ratyfikację i utworzenie funduszu". Zaledwie 2,7 proc. badanych chce, żeby partie opozycyjne poszły drogą Solidarnej Polski i opowiedziały się przeciwko ratyfikacji Funduszu Odbudowy. Z kolei według 20,5 proc. respondentów opozycja powinna "wstrzymać się od głosu, jeżeli nie zostaną spełnione jej warunki dotyczące rozdziału pieniędzy", co de facto też byłoby opowiedzeniem się przeciwko ratyfikacji.
Wniosek jest prosty: to Lewica postąpiła tak, jak chcieliby tego Polacy (Polacy, a nie tylko wyborcy Lewicy), Koalicja Obywatelska chciała natomiast realizować swoje cele polityczne, a więc możliwie jak najbardziej osłabić rząd premiera Morawieckiego. Czy można mieć o to pretensje do KO? I tak, i nie. Z jednej strony, opozycja nie jest od zapewniania rządowi większości do przeforsowywania projektów, w których on sam nie jest w stanie zebrać wystarczającego poparcia. Z drugiej, odpowiedzialna polityka zakłada istnienie i realizowanie czegoś takiego jak racja stanu. Bez cienia wątpliwości, ratyfikacja Funduszu Odbudowy jest nie tylko polską, ale ogólnoeuropejską racją stanu. Można chcieć obalić rząd Zjednoczonej Prawicy, ale trzeba mieć właściwe priorytety, żeby nie ośmieszyć się w oczach Polaków.
Czy Koalicja Obywatelska rzeczywiście chciała zablokować ratyfikację Funduszu Odbudowy? Zapewne nie. Na pewno chciała jednak jak najdłużej trzymać rząd w szachu i wynegocjować dzięki temu na ostatniej prostej znacznie większe ustępstwa strony rządowej, niż można było uzyskać wcześniej. Czy o to, że nie wyszło ma prawo mieć pretensje wyłącznie do Lewicy? Nie, bo jeśli chciała postawić na swoim, to wspólny front w tej sprawie powinna była dograć zakulisowo już dawno temu (o ile był w ogóle możliwy). Przecież o ratyfikacji Funduszu Odbudowy i kształcie Krajowego Planu Odbudowy rozmawiamy od kilku miesięcy. Natomiast stawianie na ostatniej prostej ultimatum innym formacjom opozycyjnym - "Robicie tak jak my albo jesteście kolaborantami PiS-u" - to znana z przeszłości melodia, która Koalicji Obywatelskiej zafundowała sześć wyborczych porażek z rzędu. Oczekiwanie, że mimo braku wspólnych uzgodnień w danej kwestii wszystkie formacje opozycyjne będą robić to, co za słuszne uważa Koalicja Obywatelska jest - delikatnie mówiąc - naiwne, a nawet narcystyczne.
Wreszcie kwestia przyszłościowa, ale niezwykle dla KO ważna - Koalicja 276. Projekt, który wedle badań socjologicznych i politologicznych dawał opozycji realną szansę na pokonanie Zjednoczonej Prawicy jesienią 2023 roku. Jeszcze przed zamieszaniem wokół ratyfikacji Funduszu Odbudowy zmontowanie takiego sojuszu wydawało się arcytrudne. Wielomiesięczny kryzys koalicji rządzącej i jej podbramkowa sytuacja ws. funduszy europejskich mogły być mocnymi fundamentami pod przyszły projekt Koalicji 276. Mogły poważnie osłabić rząd Zjednoczonej Prawicy. Koalicja Obywatelska i PSL po cichu liczyły nawet, że może cała sprawa skończy się przedterminowymi wyborami albo konstruktywnym wotum nieufności. Jaki jest stan gry na koniec kwietnia? Rząd nadal funkcjonuje, a projekt Koalicji 276 wydaje się utopiony w hektolitrach kisielu, zanim jeszcze na poważnie zafunkcjonował.