Przemysław Czarnek. Kulturowy konkwistador Jarosława Kaczyńskiego [ANALIZA]

Łukasz Rogojsz
Pandemia koronawirusa postawiła polską oświatę przed największym wyzwaniem po 1989 roku. Zamiast wykorzystać ten czas do modernizacji naszych szkół i podniesienia poziomu nauczania, kierowane przez Przemysława Czarnka Ministerstwo Edukacji i Nauki snuje wizje konserwatywnej rekonkwisty w szkołach i na uczelniach.

Minister Czarnek po raz pierwszy (wywiad dla "Gazety Polskiej"): - Będziemy chcieli zlikwidować to, co wiele lat temu zostało wprowadzone, czyli możliwość wyboru jednego z trzech wariantów: albo religia, albo etyka, albo nic. To "nic" stało się dość powszechne na przykład w dużych miastach. (…) To "nic" służy temu, by odbywały się zbiegowiska osób, które kompletnie bezrefleksyjnie podchodzą do życia. Nauka albo religii, albo etyki będzie obligatoryjna, by do młodzieży docierał jakikolwiek przekaz o systemie wartości.

Minister Czarnek po raz drugi (wywiad dla "Gazety Polskiej"): - Musimy mieć większy wpływ na programy studiów, co do tego nie mam wątpliwości. Musimy wyswobodzić konserwatystów na uczelniach, czemu służyć ma wspomniany pakiet wolnościowy. Jeden z rektorów jednej z najpoważniejszych uczelni w Polsce powiedział mi niedawno, że świat krzykaczy lewackich i komunistów to jest mniej więcej 15 proc. jego kadry. Świat radykalnej prawicy, takiej w stylu Konfederacji, to jest 6 proc. tej kadry. Cały środek mieści się między jednym a drugim. Z tym że jeśli na przykład konserwatyści są zastraszeni, to i środek jest zastraszany. Bo boi się dyskutować normalnie. Tu trzeba wyswobodzić normalność na uniwersytetach i w tym kierunku zmierzamy.

Minister Czarnek po raz trzeci (Częstochowa, V Narodowy Dzień Czytania Pisma Świętego): - Dziś obchodzimy Piąty Narodowy Dzień Czytania Pisma Świętego. To doskonała okazja, aby ogłosić powołanie nowej dyscypliny naukowej - biblistyki, w klasyfikacji dziedzin i dyscyplin naukowych w Polsce. (…) Mamy w naszym kraju wielu wspaniałych biblistów, a Polska staje się obecnie jednym z trzech najważniejszych ośrodków tej nauki. Stworzenie nowej dyscypliny - biblistyki - z pewnością pomoże w jej rozwoju.

Zobacz wideo Pandemia koronawirusa z wielką siłą uderzyła w zdrowie psychiczne młodych Polaków

Minister Czarnek po raz czwarty (Częstochowa, XI Ogólnopolski Kongres Nauczycieli Wychowania do Życia w Rodzinie): - Wychowanie do życia w rodzinie będzie priorytetem w kierunkach realizacji polityki oświatowej państwa w roku szkolnym 2021/22. (…) Nauczyciele wychowania do życia w rodzinie muszą zyskać większe znaczenie. Od tego zależy przyszłość naszego społeczeństwa i państwa. Widzimy to dokładnie w dobie kryzysu rodziny, który również w Polsce niestety daje o sobie znać.

W odstępie raptem kilku dni szef resortu edukacji i nauki bardzo wyraźnie nakreślił plany swoje i obozu władzy na najbliższe miesiące i lata. Wszystkie cztery propozycje bardzo mocno wpisują się w to, co najogólniej można nazwać konserwatywno-katolicką wizją świata. Jest to o tyle zdumiewające, że rok pandemii koronawirusa bardzo mocno obnażył polski system edukacji (na każdym szczeblu) oraz jego liczne słabe punkty. Rzeczy wymagających poprawy lub reformy naprawdę nie brakuje.

Edukacja edukacji nierówna

Pod koniec marca opisaliśmy na Gazeta.pl raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego "Corona generation. Growing up in a pandemic", dotyczącego wpływu pandemii koronawirusa na młode pokolenie w skali globu. Płynące z niego wnioski są porażające. Mówiąc najkrócej: życie i przyszłość młodych ludzi zostanie wywrócona do góry nogami z powodu COVID-19.

Autorzy raportu wskazują, że zamknięcie szkół - wszelkiego typu, od edukacji podstawowej do wyższej - i przejście na nauczanie zdalne ma gigantyczny wpływ na poziom nauczania i wiedzę, którą uczniowie wynoszą ze szkoły. Ten wpływ nie skończy się wraz z końcem pandemii, bowiem odroczone koszty pandemii dadzą o sobie znać w przyszłości, kiedy młodzi będą wchodzić na rynek pracy. Wśród tych odroczonych, czy też pośrednich, kosztów wymieniają m.in. wybór ścieżki edukacyjnej, pozycję na rynku pracy, przyszłe zarobki, poziom bezrobocia wśród młodych i produktywność młodych na rynku pracy.

Spowodowane pandemią koronawirusa uszczerbki w procesie edukacji w przyszłości przełożą się m.in. na niższe średnio o 550 dol. (2090 zł po kursie dolara z 22 kwietnia) w skali roku zarobki obecnego młodego pokolenia. Niedużo? Tylko w teorii. Jeśli przemnożymy te 550 dol. przez cały cykl życia zawodowego, który średnio wynosi 45 lat, uzyskana kwota idzie w dziesiątki tysięcy dolarów (przyjmując kurs dolara z 22 kwietnia: 24 750 dol., czyli 94 050 zł). W wielu zakątkach świata są tu naprawdę niebagatelne sumy. Co ciekawe, największe straty poniosą kraje z o tzw. gospodarkach wysokiego dochodu. Tam młodzi będą tracić w swoich zarobkach średnio 750 dol. rocznie, co przekłada się na 33 750 dol. (128 250 zł) przez całą karierę zawodową.

Problem z cyfrową szkołą

To dobitny dowód, że edukacja zdalna nie jest w stanie zastąpić tradycyjnej obecności na lekcjach w szkole. Nauczanie w domach przed ekranami komputerów, laptopów i tabletów ma też szereg innych wad, o których rzadko się mówi.

Chociażby "wypadanie" uczniów z systemu nauczania albo "zdalnych wagarowiczów". Pierwsze zjawisko polega na tym, że z rozmaitych przyczyn - brak sprzętu, brak internetu, brak warunków lokalowych etc. - niektórzy uczniowie nie uczęszczają na lekcje online. Z badania Centrum Cyfrowego wynika, że aż 48 proc. nauczycieli szkół podstawowych, techników i liceów przyznało, że w edukacji zdalnej nie uczestniczy przynajmniej jeden z ich uczniów. W szkołach zawodowych problem był jeszcze powszechniejszy i przyznało się do niego aż 58 proc. pedagogów. Szkoły najczęściej nie mają wiadomości o tym, co dzieje się z takimi uczniami, a w realiach pandemicznych trudno im tę wiedzę zdobyć. Powszechnym zjawiskiem są też "zdalni wagarowicze", a więc uczniowie, którzy co prawda logują się na lekcje online, ale w nich nie uczestniczą.

Polskie szkoły jeszcze przed pandemią miały poważne problemy z przerośniętą i niedopasowaną do realiów nauczania podstawą programową. W pandemii to zjawisko wyłącznie się pogłębiło, a nowe okoliczności pokazały, że konieczna jest reforma zakresu materiału, który uczniowie i uczennice muszą przerobić w trakcie roku szkolnego. Edukacja zdalna ze względu na swoje ograniczenia jest mniej efektywna od stacjonarnej, więc ilość nieprzerobionego materiału jest większa niż normalnie. A przecież nie w każdej szkole nauczyciele decydują się postawić na racjonalność i dostosować zarówno ilość, jak i tempo opracowywanego materiału dydaktycznego do nowych, trudniejszych realiów.

Problemy z realizacją podstawy programowej przekładają się na problemy z egzaminami. Te są zresztą dwojakiego rodzaju. Jeden wynika ze wspomnianych już zaległości w realizacji zbyt szerokiej i zbyt szczegółowej podstawy programowej - uczniowie często we własnym zakresie i po godzinach lekcyjnych muszą „gonić” program, żeby nauczyć się wszystkiego, co jest wymagane do egzaminów. Druga sprawa, że egzaminy w realiach pandemicznych, a więc przeprowadzane online, mają niewiele wspólnego z prawdziwymi egzaminami. Rozwiązywane są z pomocą notatek i internetu, a często zdarza się, że pomagają w nich rodzice czy starsze rodzeństwo.

Nikła jest też świadomość, że ucyfrowienie nauczania obnażyło potężne rozwarstwienie technologiczne i finansowe wśród polskich rodzin. Dotyczy ono zresztą nie tylko uczniów, ale również nauczycieli. Zaopatrzenie w odpowiednio nowoczesny sprzęt (komputery, laptopy, kamery internetowe, tablety, oprogramowanie etc.) i szybkie łącze internetowe dla wielu polskich rodzin okazało się przeszkodą nie do przeskoczenia. Na braki sprzętowe skarżyli się również nauczyciele, którym post factum rząd przyznał śmieszne wsparcie w wysokości 500 zł, aby mogli doposażyć się na potrzeby nauczania zdalnego.

W przeprowadzonym przez Instytut Spraw Publicznych badaniu dyrektorów polskich szkół aż 81 proc. respondentów wskazało na doskwierający problem dostępu uczniów do urządzeń potrzebnych do edukacji online. Z kolei w badaniu Centrum Cyfrowego 43 proc. nauczycieli, którzy wymienili problem z szybkim łączem internetowym jako główny problem swoich uczniów, pochodzi z małych miejscowości poniżej 10 tys. mieszkańców. Jak na dłoni pokazuje to, że mimo pandemii duża część polskiej prowincji pozostaje w trybie offline. Pandemia stworzyła więc szkołę dwóch prędkości - tych, których stać na takie nauczanie i tych, którzy z powodów technologiczno-ekonomicznych zostają w tyle.

Zdrowotne załamanie

W toku edukacji online zupełnie przemilczane zostały problemy zdrowotne, jakie tego rodzaju nauczanie generuje wśród polskiej młodzieży. Znów: są one dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, problemy fizyczne. Ślęczenie przed ekranem komputera przez (dodatkowe) sześć, siedem czy osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu przekłada się na pogorszenie wzroku i pogłębienie wad postawy młodych Polaków. W badaniach Centrum Cyfrowego jedynie 52 proc. nauczycieli przyznało, że wzięło pod uwagę, ile czasu dziennie młodzież powinna spędzać przed komputerem.

Druga strona medalu to koszty psychiczne nauczania zdalnego. Przywoływany już raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego mówi o tym, że pogorszenie kondycji psychicznej młodych ludzi na przestrzeni ostatniego roku przełożyło się na koszty sięgające aż 407 mld dol. Na tę kwotę składają się dodatkowe wydatki na opiekę zdrowotną (185,5 mld), zwiększenie kosztów programów zabezpieczenia społecznego (79,6 mld) oraz koszty pośrednie będące skutkiem niższego zatrudnienia oraz spadku produktywności (141,9 mld).

Wśród najpoważniejszych konsekwencji psychicznych dla młodego pokolenia, które płyną z pandemicznej edukacji, nauczyciele oraz psychologowie i psychiatrzy wymieniają przede wszystkim rozłąkę z grupą rówieśniczą, długotrwałe zamknięcie w domu oraz przerwanie adaptacji do funkcjonowania w środowisku szkolnym. 76 proc. nauczycieli uczestniczących w badaniu Fundacji Szkoła z Klasą, dotyczącym problemów psychicznych młodych Polaków na nauczaniu zdalnym, wskazało, że przyczyną kryzysów psychologicznych młodego pokolenia są przede wszystkim niska samoocena oraz brak zainteresowania ze strony rodziców bądź opiekunów.

Nauczyciele alarmują również, że przejście na tryb nauczania zdalnego tylko pogłębiło i tak już doskwierające młodemu pokoleniu uzależnienie od nowych technologii. W cytowanym powyżej badaniu Fundacji Szkoła z Klasą uzależnienie od smartfonu, tabletu albo internetu jako najpoważniejszy problem swoich uczniów wskazało 36 proc. pedagogów. Jeszcze większy odsetek, bo aż 47 proc., uznało, że jest to problem najczęściej występujący wśród ich podopiecznych. Nauczyciele zwracają również uwagę, że w obecnych realiach ich możliwość obserwacji uczniów i wyłapywania niepokojących zjawisk czy zachowań została ograniczona niemal do zera. Stąd interwencje w przypadku zauważalnego kryzysu psychicznego albo niepokojącej sytuacji w domu (np. przemocy ze strony rodziców lub opiekunów) są dzisiaj praktycznie niemożliwe.

Czarnek to nie przypadek

To wszystko i tak tylko mała część problemów polskiej szkoły i polskich uczniów w czasach pandemii. Przypadki najgłośniejsze, najdotkliwsze lub najczęściej wskazywane. Skala komplikacji jest jednak o wiele większa. Tym trudniej zrozumieć, dlaczego w takich okolicznościach szef resortu edukacji i nauki za priorytety ministerstwa uznaje "wyswobodzenie konserwatystów", utworzenie biblistyki jako dyscypliny naukowej, przymuszenie uczniów do nauki religii albo etyki czy położenie nacisku na wychowanie do życia w rodzinie.

Ministra Czarnka i listę jego priorytetów dla systemu edukacji co prawda zrozumieć trudno, ale podejmijmy ten trud. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, przypadku nie ma w tym za grosz. Za tego rodzaju deklaracjami i decyzjami stoją bowiem trzy konkretne powody.

Powód pierwszy - można było o tym usłyszeć już wówczas, gdy nazwisko Czarnka pojawiło się wśród potencjalnych następców jego poprzednika Dariusza Piontkowskiego - jest stricte polityczny, a nawet koalicyjny. Chodzi stworzenie w ramach Prawa i Sprawiedliwości frakcji ultrakonserwatywnej, której twarzą byłby właśnie Czarnek. Swoistego substytutu Solidarnej Polski, tyle że w ramach PiS-u i pod ścisłą kontrolą Jarosława Kaczyńskiego. Dzięki temu, z biegiem czasu, ziobryści z jednej strony przestaliby być prezesowi PiS-u potrzebni i można byłoby się ich pozbyć; z drugiej - nie byłoby zagrożenia, że to za nimi pójdzie cały ultrakonserwatywny elektorat Zjednoczonej Prawicy.

Powód drugi ma związek z ultrakatolicką retoryką ministra edukacji i nauki. Oczywiście można to zrzucać na karb jego osobistych poglądów, ale nie jest to pełne wyjaśnienie sytuacji. W dobie laicyzacji społeczeństwa i skrętu wyborców (zwłaszcza młodych) w lewo, Nowogrodzka tym mocniej chce zacieśnić więzi z kościołem katolickim. To wśród gorliwych katolików, z jednej strony, ma swój żelazny elektorat, o który w trudnych politycznie czasach należy dbać, a z drugiej - to tam też chce pogłębiać swoje poparcie w perspektywie najbliższych 2,5 roku. Zwrot do centrum nie jest już bowiem możliwy, decyzjami z ostatnich miesięcy PiS skutecznie przekreśliło sobie tę możliwość.

O obraniu przez PiS kursu na kościół katolicki mówił pod koniec marca w wywiadzie dla Gazeta.pl socjolog polityki prof. Paweł Ruszkowski, który kompleksowo badał elektorat Zjednoczonej Prawicy.

Pamiętajmy o tym, że wierzących i praktykujących Polaków - tych, którzy chodzą do kościoła raz w tygodniu albo częściej - jest mniej więcej połowa. Dlatego Kaczyński tak bardzo stara się być blisko z Kościołem. To jest ten mechanizm, w ramach którego tworzy się przestrzeń dla PiS-u. W polskich parafiach

- tłumaczył nasz rozmówca.

Kaczyński stwierdził, że musi polegać na "twardym elektoracie" - czego Zjednoczona Prawica nie zrobi, ten elektorat i tak na nią zagłosuje - a do tego dokooptować wyborców Konfederacji. Bo w walce o centrum Kaczyński nie ma szans z Hołownią i Platformą

- argumentował prof. Ruszkowski.

Wreszcie powód trzeci, czyli wątek, który już po zwycięskich wyborach parlamentarnych akcentowała Solidarna Polska - rewolucja kulturowa. Zwłaszcza w młodym pokoleniu Polaków. Otóż młodzi Polacy w ostatnim czasie mocno skręcili w lewo. W dużej mierze swoimi decyzjami ułatwiła czy wręcz zachęciła ich do tego sama Zjednoczona Prawica. Fakt pozostaje jednak faktem - nowe roczniki na wyborczym rynku będą głosować przeciwko "dobrej zmianie". A że młodzi nie pozostają już bierni i nie patrzą na kolejne wybory z perspektywy widzów, problem nabiera realnych kształtów. Zwłaszcza wobec strat, jakie w ostatnim czasie Zjednoczona Prawica ponosi zarówno wśród ogółu społeczeństwa, jak i w swoich bastionach - na prowincji i wśród seniorów.

Zwrot młodych na lewo potwierdzają kolejne badania preferencji politycznych tej grupy wyborców. Na początku lutego CBOS informował, że w 2020 roku odsetek młodych Polaków deklarujących poglądy lewicowe wzrósł rok do roku niemal dwukrotnie. W najnowszym badaniu CBOS-u było to aż 30 proc. Po raz pierwszy od dwóch dekad młodych lewicowców było w społeczeństwie więcej niż młodych prawicowców. Opublikowany w tym tygodniu sondaż IBRIS-u dla "Wydarzeń" Polsatu pokazał z kolei, że w grupie wiekowej 18-29 lat Lewica może liczyć na aż 45 proc. głosów. Dla porównania - Zjednoczona Prawica zaledwie na 8 proc. (to trzecie miejsce w stawce, rządzących wyprzedza jeszcze Konfederacja, którą poparłoby 31 proc. młodych).

Decyzje i wypowiedzi ministra Czarnka mogą więc budzić sprzeciw i wywoływać niezrozumienie, ale nie są dziełem przypadku. Podobnie jak i sama obecność tego polityka w fotelu ministerialnym przy Al. Szucha. Rzecz w tym, że w całej tej politycznej intrydze rządzący zapomnieli o jednej, kluczowej sprawie - młodzi są ze swojej natury bardzo przekorni. Im mocniej władza będzie na nich naciskać, tym mocniej oni będą przeciwko niej stawać. Powstała na Nowogrodzkiej koncepcja stworzenia "nowego Polaka" jest więc wadliwa już u samych podstaw.

Więcej o: